LEKCJA…

 

22:00 – zmywam tusz do rzęs. Stoję przed łazienkowym lustrem i przykładam okrągły wacik do oka. W domu panuje przyjemna cisza. W oddali słychać przyciszony głos telewizora. Dzieci śpią, mąż ogląda film. Kolejny dzień w terminarzu odhaczony.

Analizuję. Bo ja tak lubię robić sobie różne podsumowania: dnia, tygodnia, miesiąca, roku, życia. Myślę. Czasem zbyt dużo, zbyt emocjonalnie, niepotrzebnie. Tak już mam.

Nalewam wody do wanny.

To był dobry dzień. Dziś dzieci nauczyły mnie wielu nowych rzeczy. Kiedy zostałam mamą wydawało mi się, że oto teraz będę musiała nauczyć tych małych “człowieczków” życia, a zaskakująco intensywnie to one uczą życia mnie.

Kiedy robię kanapki córce do szkoły sprawdzam czy dostanie wystarczająco dużo witamin. Owoc – jeszcze owoc. Do picia woda. Przeczytałam masę artykułów o zdrowym odżywianiu to wiem. Czy kiedykolwiek poświęciłabym tyle czasu, żeby przeczytać jakieś naukowe pisma na temat żywienia? A w życiu, przecież mi wystarczy makaron z serem… To znaczy wystarczał, dopóki nie zostałam mamą. Bo teraz wiem, że sama muszę o siebie dbać.

Martyna zostawiła ćwiczenia z języka niemieckiego na biurku. Wczoraj robiła zadanie domowe, dostanie “brak” albo nawet gorzej. Biję się z własnymi myślami. Żal mi jej, bo samodzielnie wykonała pracę, pamiętała o niej, a teraz ta książka leży tu przede mną. Wiem doskonale, że nie pojadę za nią do szkoły i nie będę ratowała jej tyłka. Ale lekcja przyjmowania tego, że dzieci również nie są i nie muszą być perfekcyjne to potężna lekcja akceptacji dla rodzica. To nauka: jak uczyć dzieci przyjmowania konsekwencji swoich czynów. Trochę bolesna dla obu stron.

Nauczyłam się dziś, że obietnice trzeba spełniać, choćby nie chciało ci się najbardziej na świecie. No bo przecież tak czekały na te naleśniki, które obiecałam na podwieczorek. Staję przed patelnią jakby mnie ktoś prądem raził, ale słowo to słowo. Dzieci nie słuchają, uczą się poprzez obserwację. Nalewam więc ciasto i obracam kolejnego naleśnika. “Mamo, jesteś najlepsza na świecie!”. Pochylam się nad moją sześciolatką: “przecież obiecałam…”

I kiedy słucham przedszkolnych opowieści: bo ktoś sprawił przykrość mojemu dziecku. MOJEMU DZIECKU! PRZYKROŚĆ! Kolejny cios w moje matczyne serce, bo kto śmiał być niemiły dla mojej małej dziewczynki! Ojjj, czekaj, mamusia wpadnie do przedszkola i porozstawia te wszystkie niegrzeczne dzieci po kątach! Już nikt nic niemiłego wam nie powie! Żartuję. Taki mam odruch wewnętrzny. Zaczynamy jednak rozmowę o tym, jak radzić sobie w takich sytuacjach. O tym, że nie każdy lubi każdego. O tym, że dzieci bywają złośliwe. O ich reakcjach… Trudne to wszystko.

Martyna siada do lekcji. To czwarta klasa, więc materiału więcej, trudniejszy, poważniejszy. Otwiera zeszyt, książki, zaczyna pisać. Zerkam jej przez ramię. Inaczej bym to napisała. Ale ona wcale nie prosi o pomoc. Co robić? Podpowiadać? Wychodzę z pokoju zagryzając wargi. Ona uczy się właśnie samodzielności. Uczy się. Samodzielności. Wypad stąd matko.

Największy problem jaki mają współczesne mamy to nauka pod tytułem: nie wtrącać się. Nie wtrącać się, gdy wykonują pracę po swojemu, gdy robią coś “zbyt wolno”, gdy się kłócą, gdy o czymś zapomną… Pozwolić im na naukę, jednocześnie ucząc się, że nie możemy być wszędzie i zawsze.

Wchodzę do wanny. Moje lekcje dziś odrobiłam. Sama sobie wystawiam mocną 5. Jak będzie na świadectwie? Życie pokaże.