MACIERZYŃSTWO TO NIE BAJKA!

 

Opowiem Wam bajkę.

Wstała matka wcześnie rano, jeszcze przed dziećmi. Wzięła prysznic, przygotowała śniadanie, wypiła ciepłą kawę delektując się jej smakiem i ciszą panującą wokół. Kiedy wstały maluchy grzecznie się ubrały, umyły, zjadły posiłek i cichutko popędziły w kierunku kącika zabaw bawiąc się przez kilka godzin. Mama w tym czasie posprzątała wokół i przygotowała obiad. W porze drzemki dzieciaków posiedziała na fejsie, poplotkowała z przyjaciółką przez telefon i wypiła drugą kawę. Po wspólnym obiedzie udała się z pociechami na spacer. Oczywiście, maluszki spokojnie siedziały w wózku, jedno śpiewając jechało na hulajnodze. Zrobili zakupy w pobliskim supermarkecie, a po powrocie do domu pyszny owocowy deser, który dzieci spałaszowały ze smakiem. Kąpiel to czysta radość. Kiedy wszystkie były już ubrane przez tatusia w piżamki zasiadły do stołu i zjadły kolację ciesząc się, że mama znów przygotowała coś zdrowego i pysznego. Zasypiają w końcu przytulone do swoich pluszaków a mama ma czas na posprzątanie domu, manicure i czytanie książki. Potem jeszcze obejrzy film z mężem i z uśmiechem na ustach zaśnie, by za kilka godzin rozpocząć kolejny cudny, idealny dzień.

A teraz rzeczywistość:

Budzi się matka rankiem i już słyszy płacz albo wołanie dzieci. Cholera, znowu zaspała. Miała przecież zamiar wstać przed nimi. Biegnie do łazienki, może zdąży umyć zęby zanim się rozwrzeszczą na dobre. Trzeba je ubrać. Starsze zakłada ubrania samodzielnie, młodsze wyrywa się w dzikich spazmach, więc najpierw prosi, potem zostawia i biegnie zrobić sobie kawę. Podejście numer dwa bardziej udane, bo założyła chociaż dziecku bluzkę. Przy trzecim udaje się. Maluch przebrany.

Pomiędzy jednym łykiem kawy a drugim przygotowuje śniadanie, które i tak ląduje na podłodze. Jak śmiała zrobić kanapkę z serem, skoro dziecko nie lubi sera? No dobra, to może szyneczka. Mmmm, pachnie cudnie. Nie! Szynka pogryziona i wypluta na talerz. Ręce opadają, niech zje cokolwiek.

Pora zabawy. Siada w kąciku zabaw i próbuje zająć czymś malucha. Musi przecież jeszcze tyle tu ogarnąć. Klocki są „be”, książeczka „be”, zawisnąć na mamie i tak zostać, oto cel na dziś. I tak z wiszącym dzieckiem u nogi obiera ziemniaki, próbuje zmywać i odkurzać. Może pobawi się ze starszym rodzeństwem? Bingo! 5 minut ciszy. I wojna. Młodsze znów przykleja się do nogi z wiszącym gilem pod nosem. Siada w końcu matka na podłodze i czeka na trzęsienie ziemi.

Popołudniowa drzemka! W końcu światełko w tunelu. Kiedy rozwrzeszczane, buntujące się dziecko zasypia matka bierze do ręki telefon. Miała zadzwonić do przyjaciółki, z tydzień już chyba nie gadały. Rozgląda się jednak po mieszkaniu, po którym przed chwilą przeszedł tajfun i odkłada komórkę. W tym czasie ziemniaki wykipiały a piekarnika zapomniała w ogóle włączyć.

Budzą się. Jak to? Po godzinie? Jak lunatyk sunie w kierunku dziecięcego pokoju.

Wspólny obiad to osobny temat na książkę. Najważniejsze, by wszyscy przeżyli i w końcu wyszli na spacer. Po 100 metrach starszemu odwidziało się jechanie na hulajnodze, więc pchając wózek musi jeszcze cisnąć hulajnogę. Zamiast radosnego śpiewu słychać marudzenie a młodsze wyrywa się z pasów w wózku. Żeby tylko dojechać do sklepu…

„Nie kupujemy słodyczy!” – powtarzane jak mantra co 5 minut. Scena buntu przy kasie zwraca uwagę klientów a pani sprzedawczyni patrzy spod okularów z politowaniem i wzrokiem mówiącym „weź już stąd te dzieciaki, bo zwariuję!”.

Wychodzą. Matka odwraca się jeszcze w kierunku supermarketu. Stoi. Uff…

Przed domem jak zwykle nie może znaleźć kluczy w torebce. Wysypuje wszystko, a dzieciaki w mig roznoszą to po całym placu. Zbiera w pośpiechu szminkę, chusteczki, chrupki, skarpetkę. Skarpetkę? Co ona robiła w jej torebce?

W końcu udało się wejść do środka. Chce umrzeć.

Trzeba zrobić deser. Olać to. Wkłada każdemu do ręki jabłko, ewentualnie banana i myśli : „gryź!”.

Wraca tatuś. Standardowe „co robiłaś cały dzień?” sprawia, że się gotuje. Kolejne „czym ty jesteś taka zmęczona?” powoduje, że w myślach kroi go tępym nożem na kawałki.

Kąpiel. Nie wiadomo czy dzieci się myją czy to raczej szorowanie łazienki, bo woda jest wszędzie. A w wannie coraz mniej. Płacz i zawodzenie przy wyciąganiu. Jeszcze większy przy wycieraniu. W końcu w piżamkach zasiadają do stołu.

Podaje parówki, bo najszybciej. Pan tatuś wzrokiem zabija mamusię. Olać to. Przynajmniej dzieciom smakuje.

Pora usypiania to ostatnia i najtrudniejsza rzecz, którą trzeba wykonać. Kiedy wychodzi z pokoju słychać wrzaski, więc wraca. Tuli, prosi, uspokaja. W końcu zrezygnowana siada na podłodze. Nie ma tego złego, fejsa przejrzy, do przyjaciółki napisze. Śpią! Alleluja, chwilo trwaj.

Mąż ogląda jakiś film. W połowie już nie warto się dołączać. Rozkłada deskę do prasowania i tak spędza ostatnie chwile dnia. Rzuca się na łóżko i ze zmęczenia zasypia od razu, by za kilka godzin zacząć kolejny trudny, nie do przewidzenia wcześniej dzień.

Tekst celowo przesadzony (a może nie?). Jasne, że zdarzają się dni lepsze i gorsze, a macierzyństwo mimo wszystko jest wspaniałe. Zauważ jednak różnicę między bajką a rzeczywistością. Wiesz czego brakuje w pierwszym? Emocji. Wszystkie „och” i „ach” przestają w końcu cieszyć. A kolejny dobry dzień sprowadza się w końcu do tego, że czujemy znudzenie. Te lepsze chwile przestają być lepszymi chwilami a stają się codziennością. To tak, jakby przez cały czas świeciło słońce. W końcu lato przestaje nas cieszyć.

Co czuje matka z drugiego tekstu? Cokolwiek by się nie działo potrafi znaleźć dobre strony swojego macierzyństwa. Sklep stoi, podłoga w łazience umyta, dzieciom smakowała kolacja… Dzień się skończył! Zauważa uśmiech dziecka, to, że dziś mniej wisiało u nogi, że starsze dłużej jechało na hulajnodze, że jednak trochę sera skubnęli. I te małe chwile, te krótkie momenty to cały sens naszego macierzyństwa. Ich wspomnienie przed wieczornym utraceniem świadomości sprawia uśmiech na naszej twarzy.

Bo przecież i tak wspaniale jest być mamą…