CZERWONA SZMINKA

 

Kiedy byłam małą dziewczynką uwielbiałam przeglądać kosmetyki mamy. Siedząc w łazience na małym, okrągłym dywaniku wyciągałam je wszystkie z kosmetyczki i wyobrażałam sobie, że jestem już prawdziwą, dużą kobietą i robię sobie makijaż. Mama rzadko się malowała, raczej wyłącznie na wielkie wyjścia, może dlatego te kosmetyki były w moich oczach tak wyjątkowe.

Szczególnie upatrzyłam sobie czerwoną szminkę. Była dla mnie największą oznaką dojrzałości, kobiecości, odwagi. Była czymś, co zwiastowało niezależność, a więc moment, o którym marzyłam. Bardzo chciałam szybko dorosnąć, choć w głowie przez wiele lat miałam dziecięcą sieczkę. Żadne buty na wysokim obcasie, żadne garsonki, tusze do rzęs… nic nie było takim obiektem westchnień jak ta szminka.

Dziś spośród wszystkich pomadek jakie mam w łazienkowej szafce, zaledwie jedna jest czerwona. Nieużywana. Nie pasuje mi. Wyglądam w niej zbyt poważnie, zbyt surowo, staro (?). Nie do twarzy mi w dojrzałości. Lubię delikatny makijaż, na co dzień i na wyjścia. Nie potrzebuję czerwieni na ustach, by czuć się odpowiedzialną i niezależną kobietą.

Teraz na łazienkowym dywaniku siedzą moje córki. Wyciągają korektory, cienie, lakiery do paznokci, pomadki… i tę jedną czerwoną. Widzę jak marzą o chwili, gdy będą mogły użyć tych “malowideł”. I nie, wcale nie chodzi o upiększenie, nie chodzi o poprawienie urody, ale o ten moment, gdy będą mogły powiedzieć o sobie: “kobieta”.

Patrzę na nie i myślę sobie, że chętnie zamieniłabym się miejscami. Siadam nawet obok, ale nogi wystają mi daleko poza dywanik. Nie czuję już ekscytacji na widok pędzla do pudru ani eyelinera. Dziewczynki przekrzykują się nawzajem, a mnie przepychają z dywanu. “Mamo, nie ma miejsca, posuń się”.

Za kilkanaście lat będą wspominać ten moment, gdy być może same usiądą obok własnych córek.

I chciałoby się powiedzieć: nie spieszcie się, bądźcie dziećmi jak najdłużej, ta czerwona szminka nie wydaje się już tak magiczna, gdy można jej dowolnie używać, delektujcie się dzieciństwem i beztroską. Ale wszystko na nic, bo to co nieosiągalne zawsze będzie ekscytować i wzbudzać pragnienie. Zwłaszcza u dzieci.

Czerwona szminka przypomina mi dziś jedynie moje własne przeświadczenie o dorosłości i kobiecości. Leży zapomniana w szufladzie. Jej użycie nigdy nie sprawiło, że czułam się bardziej dojrzała. O wiele bardziej i częściej czuję to, gdy drapię dzieci po plecach, by szybciej i lepiej zasnęły wieczorem. Czuję dorosłość, gdy tłumaczę im świat. Wiem, że jestem kobietą akceptując siebie absolutnie nago, bez namalowanej buzi.

Ale pozwalam im marzyć. Niech każda z nich znajdzie swoją własną “szminkę”. W odpowiednim czasie.