DOCENIAM NASZE CZASY. NASZE MAMY MIAŁY GORZEJ.

 

Nie znoszę kiedy ktoś mówi, że “kiedyś to było lepiej”. Po pierwsze dlatego, że strasznie nie lubię narzekania na nasze czasy, a po drugie – nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Uważam, że żyjemy w cudownych czasach, o których nasze mamy marzyły, a które dla naszych dzieci będą kiedyś “biedne”. Na tym to wszystko polega, że świat pędzi do przodu, mamy coraz więcej możliwości do rozwoju, otwierają się przed nami nowe, nieznane drzwi. I to jest wspaniałe.

 

Spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy… swoimi rodzicami. Cofnijmy się o 30 lat wstecz. Jak wygląda nasze życie? Powiem Wam jak wyglądałoby moje:


Mam dzieci, ale nie mam samochodu. To już mnie przeraża, ale lećmy dalej. Wszędzie chodzimy na piechotę, zakupy robimy w najbliższym sklepie. Kiedy w końcu kupuję dziecku rower to jest to jego jedyny środek transportu. Mróz, wiatr, deszcz, upał – nieważne. Siodełko, dwa kółka i jedzie do szkoły. A kiedy zacznie uczęszczać do liceum, normą będzie stanie na przystanku i czekanie na autobus. Nikt go nigdzie nie będzie woził. Nie będzie grzania tyłka na podgrzewanym siedzeniu, nie będzie słuchania sobie radia w drodze do szkoły, mama nie będzie czekała pod szkołą, gdy skończy lekcje. Kiedyś było lepiej? Tak, ruch jest spoko. Ale kiedy mamy możliwość wyboru. Jeśli zdecydujemy się nie podwozić nigdzie dzieci to ok. Ale mogliśmy podjąć tę decyzję. Gorzej, gdy nie mamy wyjścia.

 

Teraz będzie hardcore. Nie mamy też telefonu. Żeby gdziekolwiek zadzwonić, na przykład do szpitala, by dowiedzieć się czy szczęśliwie urodziłam swoje bliźniaczki rodzina musi pójść do sklepu. Bo tylko tam jest telefon. Trzeba podnieść do ucha wielką, ciężką, czarną słuchawkę. Wyobraź sobie, że musisz teraz wyjść z domu, żeby zadzwonić. W głowie się nie mieści. Dla moich dzieci będę kiedyś dinozaurem. Wizyta u lekarza? Najpierw muszę jechać zarejestrować dziecko, a dopiero potem na właściwe badanie. Nikt mnie nie poinformuje, że proszę być godzinę później, bo nie ma jak. Tracę wiec tę godzinę w poczekalni. Martyna nie zadzwoni ze szkoły, że źle się czuje albo żebym się nie martwiła, bo zostanie dłużej na dodatkowych zajęciach.

 

Internet? Pojawi się dopiero, gdy moja córka będzie już nastolatką, a my doczekamy się telefonu. Ale zawsze kiedy się z niego będzie korzystało to linia telefoniczna będzie zajęta. Ojj i ten przeraźliwy dźwięk w słuchawce, pamiętacie? Włączam sobie fejsa (tfu, nie ma wtedy fejsa, pewnie jakieś forum) i jestem niedostępna, nikt się nie dodzwoni. Jaja, normalnie.

 

Zakupy online? Jakaś abstrakcja, pobożne życzenie, marzenia. Dajesz listę zakupów dziecku i pruje na tym swoim rowerku do sklepu. Jeśli o czymś zapomnisz to jedzie drugi raz. Ubrania? Żeby kupić kurtkę albo buty traci się czasem pół dnia. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, że za 20, 30 lat gotowe obiadki będą podstawiane pod drzwi.

 

Czasy wcale nie były inne. Zagrożenia były dokładnie takie same, ale nasi rodzice nie byli tego w pełni świadomi. Już wtedy porywało się dzieci, częstowało “cukierkami” i zwabiało na różne sposoby. Teraz wiemy na co zwrócić uwagę, jak ostrzec dziecko i nauczyć jak ma reagować w danej sytuacji. Media, Internet, portale zwracają uwagę na coraz nowsze zagrożenia, a my jesteśmy bardziej świadomi! Nie chciałabym być rodzicem wtedy… kiedy nie wiem co się dzieje z moim dzieckiem, nie mogę się z nim skontaktować, a z przedszkola nie zadzwonią, że ma gorączkę i trzeba przyjechać.

 

Prania jest tyle samo. Dzieci kiedyś brudziły się podobnie, nie mniej, nie więcej. Wyciągnęłabym więc poczciwą Franię, gotowałabym i krochmaliłabym pościel, a na wielkiej tarce robiłabym pranie wstępne. Wow! I tak zapewne codziennie, fajnie co? Pralka pojawi się zapewne później, ale do tego czasu dzieci będą jeszcze małe. Zajadę się we własnej łazience.

 

Zmywarka? Szczyt marzeń każdej mamy. Niestety, nawet w najśmielszych planach nie było jej kupna. Wszystko… wszystko zmywało się ręcznie. Przy naszej pięcioosobowej rodzinie, kończąc pranie we Frani, zaczynałabym mycie naczyń. I tak w kółko. A praca zawodowa? Owszem, kobiety pracowały na etacie, ale w naszych okolicach to wciąż była mniejszość. Ktoś przecież musiał prać i zmywać…

 

Mam wrażenie, że tylko odkurzacz był zawsze i w każdym domu. Mały z krótkim wężem, śmierdzący przy odpalaniu. Ale odkurzał. Wtedy by mi to wystarczyło. Teraz mamy tak wspaniałe czasy, że nie musimy wstawać nawet z kanapy, żeby odkurzyć pomieszczenie. Pilocik do ręki, pyk, jedzie robot. Jako wielka entuzjastka marki Vileda, nie pokusiłam się na robota za kilka tysięcy. Ten produkt, tańszy, w pełni zaspokaja moje potrzeby, choć na mój metraż otwartej przestrzeni 80m2 robot musi przejechać dwa razy, żeby było perfekcyjnie. Ale zaoszczędzony czas jest nieoceniony. TUTAJ
Wyobrażacie sobie takiego robota 20 lat temu? Moja mama by go ozłociła. I pewnie dlatego nie mieliśmy wtedy psa. Teraz robot przejedzie i sierści nie ma, wtedy musiałybyśmy odkurzać na zmianę. Non stop.

 

 

 

A mycie podłóg? Szmata, droga mamo i na kolana. Chatę pucować. Tak było. Teraz mamy mopy, magiczne ścierki i produkty, dzięki którym można myć podłogę bez użycia środków chemicznych. Samą wodą. Ale w taki sposób, że jest nie tylko czysto, ale dodatkowo zabijamy wszystkie zarazki i bakterie i to bez detergentów. Mop parowy Vileda (tutaj) , oczywiście.

 

 

 

 

A gotowanie? Nie dość, że bez Internetu, więc trzeba eksperymentować, co przy moich zdolnościach kończyłoby się na wielkiej rodzinnej biegunce, to jeszcze samemu, ręcznie. Robot kuchenny? Nawet nie bylibyśmy świadomi, że coś takiego można wymyślić.

 

Kiedyś było lepiej, czasy były lepsze? Ja nie chciałabym zostać rodzicem w latach osiemdziesiątych. Jestem wdzięczna światu za produkty, które ułatwiają mi życie na co dzień. Dzięki którym mam czas dla dzieci, a nie wyrzucam ich przed dom, żeby się nie nudziły. Za świadomość zagrożeń, chorób, profilaktyki, dostępu do Internetu, zakupów online i życia w taki sposób jaki lubię, wygodny.


Wpis powstał we współpracy z marką Vileda.