Karolina ma 35 lat. I jest w ciąży.
W pierwszej ciąży.
Omija uroczystości rodzinne, bo powodują, że nienawidzi ludzi. Nawet tych najbliższych. Mamy, która wciąż powtarza, że w jej wieku to ona miała już troje prawie odchowanych dzieci. Babci, która zbyt głośno wyraża swoje obawy, że po trzydziestce kobiety rodzą chore dzieci. Teściowej, powtarzającej, że zbyt dużo przytyła. Cioci wzdychającej, że nareszcie zdecydowała się na macierzyństwo, bo to już ostatni dzwonek i że ma szczęście w tym swoim egoizmie, że się udało. A nawet siostry, matki dwójki dzieci, powtarzającej, że teraz to dopiero zobaczy, co to prawdziwe życie.
Omija supermarkety, w których może spotkać kogoś znajomego. Bo choć rozumie ciekawość ludzi to nie ma ochoty odpowiadać po osiem razy dziennie, że będzie dziewczynka… Że termin ma za 4 tygodnie. Że tak, zamierza wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim. Kupiła już wszystko. Tak, cieszy się. Ach dziękuję. Do widzenia.
Brakuje jej luzu? Dystansu?
Zabrakło pewnego pięknego dnia, gdy zmęczona, stojąc na opuchniętych już nogach, z uśmiechem odpowiadała, że ucieszyła się na wieść o córce, a mąż wcale nie marzył o synu. Marzył o zdrowym dziecku. I nagle padło to pytanie.
Pytanie, którego nigdy nie powinna usłyszeć. Poczuła ukłucie w sercu. Stała chwilę oszołomiona tym, że ktoś mógł być na tyle bezczelny, by móc je zadać patrząc z uśmiechem jej w oczy. Cisza dźwięczała jej w uszach, mimo że obok tłum ludzi robił zakupy. “Nie” – odpowiedziała. Po czym przerwała rozmowę tłumacząc, że się śpieszy.
“Długo się staraliście?”
Miała powiedzieć, że minął chyba wiek, zanim zobaczyła dwa kreski na teście ciążowym? Że płakała w poduszkę za każdym razem, gdy dostała okres?
To był ciężki czas. Kiedy wszystkie koleżanki wokół zachodziły w ciążę i rodziły dzieci. Najtrudniejszy, gdy one spacerowały już z wózkami, a ona zmieniała kolejnego lekarza, który nie mógł jej pomóc. To była ogromna samotność, gdy kolejny raz bliska osoba ponaglała: za chwilę skończysz 40 lat, najwyższa pora! I głos, który w takich sytuacjach grzązł w gardle. Pierwszy miesiąc, rok… potem było coraz gorzej.
Tysiące badań i źle zinterpretowanych wyników. Poszukiwań. Zabiegów. Tysiące modlitw i błagań. I ten smutek, przerażający smutek pustych ścian.
Czy miała wspomnieć o tym, że chciała umrzeć, gdy spełnienie jej marzeń zakończyło się po kilku tygodniach? Że płakała z bezsilności, gdy szpitalny lekarz potwierdził, “że nie ma już czego ratować”. To nie zabieg był najgorszy. To płacz noworodka za ścianą, gdy ona żegnała swoje maleństwo był najgorszy. I świadomość, że jej marzenie znów się oddaliło. Być może na zawsze.
“Długo się staraliście?”. Zbyt długo. Całe życie. Innego już nie pamiętała. Miała wrażenie, że czekała na to dziecko od zawsze.
Nienawidziła ludzi za lekkość w zadawaniu intymnych pytań. Za to, że gdzieś między półkami z mąką a makaronem ktoś tak bezczelnie rozdrapuje wszystkie rany. Być może niechcący, być może z ciekawości.
Nie powinien.