Mamy szczęście, że przyszło nam żyć w czasach, w których żyjemy. Kiedyś nie było takich możliwości rozwoju. Dzieci mogły pomarzyć o nauce tańca albo koszykówki. Bawiliśmy się na podwórku, jeździliśmy na rowerach, zbieraliśmy ślimaki i śpiewaliśmy piosenki znane z przedszkola. Nie mieliśmy takiego startu jak dzieci wychowujące się teraz. Przed nimi świat stoi otworem. Poza zajęciami w publicznej (lub nie) placówce, szkolą się w całej gamie różnych zainteresowań niezbędnych do tego, by być kimś przez duże K.
Poniedziałek: taniec współczesny, angielski, karate
Wtorek: balet, francuski, gitara
Środa: kółko plastyczne, tenis
Czwartek: hiszpański, akrobatyka
Piątek: informatyka dla dzieci, kółko teatralne, łacina
Sobota, niedziela: powtarzanie materiału
Ach, tyle możliwości rozwoju, tyle wspaniałych, ciekawych zajęć. Można wybrać sobie hobby, kształcić się w wieku półtora roku, ledwo stanąć na nogi a znać już podstawowy krok baletowy. Wszechstronność jest w modzie. I w przyszłości zapewni uznanie, pieniądze, sławę i szczęście. Zapewne…
Powyższy tygodniowy plan celowo przerysowałam. Żadne dziecko nie wytrzymałoby takiego natłoku obowiązków, ale czy faktycznie nie w ten sposób wielu rodziców widzi przyszłość swoich dzieci? Czy nie w ten sposób chcą zapewnić dziecku a) ciekawe dzieciństwo, b) możliwości rozwoju, które zaowocują w przyszłości, c) pierwszego miejsca w wyścigu małych szczurków?
Niszczymy, my współcześni rodzice, dzieciństwo swoim dzieciom. Które z nich dziś może zbierać te okropne ślimaki czy godzinami jeździć na rowerze, zamiast uczyć się kolejnych słówek z francuskiego? Ilu z nich patrzy tęsknie za okno, gdy recytuje kolejny durny tekst, po to by rodzice mieli poczucie spełnienia i dumy? W ilu oczach widać to zniechęcenie, gdy z jednych zajęć biegnie się na drugie?
Żyjemy we wspaniałych czasach wielu możliwości. Możemy dać dziecku mnóstwo radości zapisując je na zajęcia, z których samo chce korzystać. Możemy pokazać różne rozwiązania, spróbować wszystkiego, znaleźć to małe coś, co może rozwijać się latami. Ale na litość boską, nie róbmy z dzieci geniuszy na siłę. Nie niszczmy tego, co zdarza się raz w życiu, dzieciństwa. Takiego beztroskiego, bez poczucia obowiązku, bez bieganiny, bez przepychanek, bez nacisku, że oto musi być najlepsze. Nie posyłajmy dzieci na dodatkowe zajęcia, by nie nudziło się w domu, lub co gorsza, by mieć święty spokój, a wyrzuty sumienia zagłuszać brawami podczas kolejnego występu. Nie każmy dziecku grać na skrzypcach, gdy wyrywa się na boisko. Nie róbmy z córki baletowej księżniczki, gdy woli z chłopcami grać w hokeja.
Zbyt wiele widuję nieszczęśliwych dzieci. Nie z braku zabawek, braku hobby, czy z biedy. Ale właśnie z nadmiaru cholera wszystkiego. Atakowanych z każdej strony „szansami” na szybszy rozwój.
Zbyt wiele widuję zmęczonych dzieci. Nie grą na podwórku, nie szaleństwami z rówieśnikami. Ale właśnie wkuwaniem słówek, którego znaczenia nawet nie rozumieją. Przytłoczonych ambicjami własnych rodziców.
I żal mi ich, zarówno dzieci jak i rodziców. Obudzą się pewnego dnia z ręką w nocniku. Ups, nagle dzieci dorosły, nagle zabrakło czasu na zwykłą, beztroską zabawę. Bo ciągle wydawało się, że to nie wypada, tamto nie przystoi, nasze dziecko takie nie jest, ono nie potrzebuje szaleństw, spontaniczności, wszystko musi mieć poukładane… Tymczasem jedyna rzecz, którą można nazwać poukładaną był cotygodniowy plan zajęć.
Moje dzieci same wybiorą co chcą robić. A ich rozwój będzie rósł wraz z wiekiem i chęciami, nie z moimi oczekiwaniami i ambicjami. Nie wezmą udziału w wyścigu geniuszów. My startujemy z niższego pułapu, ale za to po szczęśliwe dzieciństwo.