Przez bardzo długi czas powtarzałam, że dziecko nie potrzebuje swojego telefonu. Trzymałam się tego zdania kurczowo i żaden argument nie był w stanie mnie przekonać, że komórka dla dziecka to dobry pomysł. Dla mnie sprawa była jasna:
– w naszej szkole jest zakaz przynoszenia telefonów komórkowych – dziecko zadzwonić może do rodzica ze szkolnego telefonu. Zakaz ten uważam za absolutnie fantastyczny, bo dzięki temu na przerwach dzieciaki nie siedzą z nosem w ekranie, za to dostrzegają siebie nawzajem.
– kiedy Martyna wraca do domu, ja zawsze w nim jestem. Nie musi czekać sama w czterech ścianach, aż wrócę z pracy. Pracuję w domu.
– internet, jakieś gry, ciekawe programy – to wszystko ma w laptopie. Nie mam problemu z tym, żeby korzystała z tego z głową.
Tymczasem prośbom o własną komórkę nie było końca. Dziewczynki z jej klasy założyły grupę na whatssupie i miały ze sobą kontakt przez cały czas, a ja nadal uważałam, że pomysł z telefonem jest głupi. Częściowo oddałam swój córce swój. Żeby również mogła uczestniczyć w rozmowach z koleżankami.
I tu zaczęły się pierwsze schody, bo telefon służy mi również do pracy. Przychodziły powiadomienia i wiadomości od dziesięcioletnich dziewczynek, a ja nie zamierzałam ich czytać. Czułam się jak intruz, który podgląda, czy wręcz szpieguje własne dziecko. Już nie wspomnę o tym, że ciągle słyszałam: napisały coś? Sprawdź czy mam wiadomość. I tak w kółko. Lekko poirytowana zaczęłam na serio myśleć o kupnie telefonu. Wciąż jednak miałam wątpliwości czy niespełna dziesięciolatka naprawdę go potrzebuje.
Poszłam więc na kompromis. Sama ze sobą. Być może problemem jest moje wyobrażenie o tym, że nagle dziecko utonie w nim i będzie spędzało przy komórce długie godziny albo nieprawidłowo będzie z niego korzystać. Czy rzeczywiście?
Kiedy w końcu miałam dość pikających powiadomień, zapadła decyzja. Z korzyścią dla Martyny, oczywiście. Kupiliśmy jej komórkę na dziesiąte urodziny. Ale ustaliliśmy pewne reguły. Nie, słowo “ustaliliśmy” tu nie pasuje. Mówiąc całkiem szczerze – narzuciliśmy jej zasady korzystania z komórki:
– telefon nie leży w jej pokoju, tylko na kuchennej wyspie, gdzie ma do tego specjalne miejsce, żebym wiedziała, że kiedy mówi, że idzie się uczyć to faktycznie to robi.
– nie ściąga nic z internetu bez mojej wiedzy (żadnej aplikacji, żadnej gry, nic)
– w gierkę może zagrać codziennie przez pół godziny (i pilnuję tego)
– nie chowa się po kątach z telefonem, tylko jeśli chce z niego skorzystać to mówi wprost, że go zabiera i tyle (alarmuję, gdy jest moim zdaniem już zbyt długo)
– na ten moment – nie zakładaliśmy blokady rodzicielskiej, jeśli zauważę, że jest taka konieczność to to zrobię. Póki co, nasz dom jest “otwarty” – to znaczy drzwi do jej pokoju są otwarte. Słyszę co ogląda.
– zdjęcia wysyłane koleżankom – bez fotografowania rodziny i osób trzecich, takie, których nie będzie się wstydzić. Nie wysyła fotek w stroju kąpielowym, ani żadnych, które mogą zostać w jakiś sposób wykorzystane (nawet jeśli teraz to najlepsza przyjaciółka jest po drugiej stronie). Jeśli ma wątpliwości – pyta mnie. Tu też miałyśmy poważną rozmowę (starałam się nie straszyć, bo nie o to chodzi, by przestała ufać ludziom, ale ostrożności nigdy za wiele).
To nie jest metoda ograniczonego zaufania. W ogóle nie o zaufanie tu chodzi. Ale wielu dorosłych przepadło w necie bez pamięci, wciągnęło się, nie ma co się więc dziwić dzieciom. Myślę, że jeśli zasady ustalone są odpowiednio wcześnie to można uniknąć uzależnienia od komórki. Odbyłyśmy też rozmowę o szkodliwości fal, o wpływie na rozwój młodego człowieka, a nawet zrobiłyśmy dzień “bez limitu”, chciałam, żeby zobaczyła jak to jest. O dwudziestej była już tak zmęczona, że w “normalnych warunkach” o tej porze zawsze walczyła ze mną, żeby nie iść spać. Była nerwowa i przestymulowana. Oczywiście nie wiedziała dlaczego. A potem zapytałam o to ile czasu spędziła dziś z telefonem w ręce. Przy okazji podpowiedziałam jej, że nie zrobiła dziś nic fajnego: nie jeździła na rowerze, nie czytała książki, nie grała na perkusji i nie spędziła czasu z rodziną. Zmarnowała dzień. Co więcej: pointa wyszła od niej samej.
Trzymamy się zasad. Pracujemy nad mądrym korzystaniem z techniki. Mój telefon nie piszczy, nikt go nie dotyka, ja mam spokojną głowę, że nie podglądam dziecka.
Wydaje mi się, choć jeśli się mylę to mnie popraw, że to całe wychowywanie to nie sprawowanie władzy nad dzieckiem, a nauka samokontroli u niego.
Martyna swoje dziesiąte urodziny miała na krótko przed narzuconą nam kwarantanną. Zdążyła nacieszyć się telefonem, co teraz daje nam pewien spokój, że kiedy siedzi w domu: ma kontakt z rówieśnikami, ale sama kontroluje ile tego kontaktu rzeczywiście potrzebuje.
Wiem, że kiedy czytasz ten wpis, myślisz sobie, że wszystko jest takie łatwe. Że wystarczy spisać reguły i się ich trzymać. Nie zawsze jest tak kolorowo. Dzieci to małe cwaniaki, czasem nie zauważysz, gdy telefon zniknie z blatu. I kurna, jak długo go tam nie ma? Rozmowa, rozmowa, rozmowa. I damy radę.
Nie ma sensu uciekać od nowości, które i tak nadejdą. Może nawet lepiej, że dzieje się to w zasięgu mojego wzroku.