A TEMATEM KOLEJNEJ LEKCJI JEST: WSPARCIE.

 

 

Nigdy nie sądziłam, że kiedy zostanę mamą przyjdzie mi mierzyć się z własnymi słabościami. Bo kiedy kobieta decyduje się na potomstwo to powinna być już dojrzała emocjonalnie, stabilna psychicznie, znająca swoje niezbyt mocne strony. A tymczasem, uczę się życia na nowo.

 

Uczę się, by nie wymagać od dzieci zbyt wiele. By nie przenosić na nie swoich ambicji i niespełnionych marzeń. A co najważniejsze, by nie owijać je w matczyną folię bąbelkową, co by ochronić przed upadkiem. Nie rozciągać nad nimi parasola ochronnego, żeby nie dotknęła ich żadna krzywda ludzka. Nie stać nad nimi ze słowami “uważaj”, “powoli”, “to za trudne”. I uwierzcie, nie przychodzi mi to łatwo. Czasem naprawdę chciałabym otworzyć swe ramiona, jak skrzydła orlicy i schować w nich swoje pisklęta. Bo tylko tam jest ciepło, bezpiecznie i stabilnie.

 

Rozum mówi: “w ten sposób nie nauczą się życia, nie posmakują przyjemności, nie nauczą się nowych rzeczy i nie znajdą swojej pasji”. Ale serce krzyczy: “pieprzyć rozum, najważniejsze, by nic im się nie stało, by nikt nie sprawił im przykrości i żeby miały spokojne życie!”. I walczę tak. Sama ze sobą. A ta walka z wiekiem dzieci staje się coraz ostrzejsza.

 

Bo oto dziecię me chce nauczyć się pływania. Bez tych dmuchańców na rękach! I ja sobie myślę, że ale po co. Ja ledwo co sunę w wodzie i jakoś żyję, po co to tak od razu pływać. Wodą można się zachłysnąć, podtopić się albo co gorsze, utopić! Nie można się bezpiecznie w brodziku popluskać? Córka twierdzi, że nie można. Wchodzi do tej głębokiej wody, bez rękawków, wypija ze trzy litry chlorowanej wody, ale płynie. Coraz lepiej i coraz śmielej. Piszczy z radości, a jej “mamooo” odbija się od ścian basenu. Ileż radości, ileż dumy! I ile mojego strachu! Choć w głowie dudni: “nie patrz tam, nie patrz…”, to z drugiej strony cichy głos: “moja kochana… jestem taka dumna!”. Jeden zero. Dla nas.

 

“Mamo, a mogę jeździć na nartach?” – zapytała Martyna w zeszłym roku. “Może lepiej snowboard?” – to tata. “Czy Wyście powariowali? Wiecie ile ludzi ginie na stokach? Takie dziecko na desce? Od razu rzućmy ją lwom na pożarcie!” – to ja, w swojej głowie. Zamiast powiedzieć to na głos, szukam szkoły narciarskiej. Jedna lekcja, druga, trzecia. Dziecko zjeżdża! Z uśmiechem na ustach, z dumą w sercu, z radością i niezapomnianymi emocjami. A ja walczę. Bo orczyk wydaje się taki trudny z tą dechą przy nodze. I Martyna upada. Raz, drugi, piąty. Mam ochotę do niej podbiec, powiedzieć, że spoko, skoro nie daje rady to przecież nic złego. Możemy wziąć sanki, pójść na górkę i się pobawić. Ale stoję. Nie reaguję. Widzę jak się podnosi. Raz, drugi, piąty. I jedzie. Na tym cholernym orczyku. Dwa zero. Dla nas.

Ten mały człowiek próbuje samodzielnie pokonać przeszkody. Upada, ponosi małe porażki, ale finalnie wygrywa sam ze sobą. Bo nieważne czy rzeczywiście nauczy się pływać albo zjeżdżać na snowboardzie, ważne, że chce się uczyć, zdobywać nowe umiejętności, poznawać i smakować świat, choćby ze strzaskanym tyłkiem i brzuchem pełnym wody. Pokonuje siebie.

 

A moją rolą jest się bać. Bo mamy tak mają. I moją rolą jest wspierać. A czasem najlepszym wsparciem jest zwyczajnie nie przeszkadzać.

 

I ja właśnie tego się uczę.