Grupa kilkulatków bawi się na placu zabaw. Na ławce obok siedzą mamy, rozmawiają. Nagle jedna z nich wstaje i woła syna. Czas do domu. Trzeba jeszcze po drodze zakupy zrobić, potem obiad ugotować. Syn jednak nawet nie myśli o tym, żeby się zbierać.
“Proszę Maciuś, wstawaj. Musimy już iść.” – Maciuś udaje jednak, że nie słyszy. Tak jest wygodniej. Mama jeszcze kilkakrotnie prosi, ale prośby “nie działają”.
“Maciej! Natychmiast do mnie!” – oto rozkaz. Głośny i stanowczy. Taki, żeby dziecko wiedziało kto tu rządzi i podejmuje decyzje o powrocie do domu. Jak myślicie? Zgadza się, chłopiec ani drgnie. Ciśnienie rodzica zbliża się do nerwowej granicy niebezpieczeństwa.
“Jeśli w tej chwili nie przyjdziesz do mnie, to masz zakaz jedzenia słodyczy przez całe 3 dni!” – groźba, szantaż? Zwał jak zwał, nie rusza malucha. Czym są trzy dni bez cukru, kiedy można jeszcze z kolegami dokończyć zamek z piasku? Dziecko nie myśli długoterminowo, jest tu i teraz. A tu i teraz jest fantastyczny piasek i poczucie, że zabawa trwała zbyt krótko.
Potem przychodzi bezradność. Mama siada na ławce obok z poczuciem przegranej, bo przecież nie będzie szarpać syna za rękę ani nie weźmie go siłą, gdy w koło tylu gapiów. Postanawia więc wyciągnąć największe działo:
“Poczekaj tylko jak ojciec wróci, to zobaczysz!“. To zdanie dotarło już do uszu kilkulatka. Wstaje posłusznie, otrzepuje piach i ze smutną miną opuszcza piaskownicę.
Czy każda metoda, która działa jest dobrą metodą? Bo przecież o to chodziło, by chłopiec posłusznie wrócił do domu. Nieważny sposób, wstał? Wstał. O co tyle hałasu?
Po pierwsze, rozumiem bezsilność w takiej sytuacji. Kiedy dochodzisz do muru, za którym nic już nie ma, w sensie skończyły ci się argumenty, postraszenie tatą wydawać się może jedynym słusznym posunięciem. Ale co dzieje się z twoim autorytetem? Zakopujesz go głęboko w tym piachu. Między słowami przekazujesz, że “mnie możesz nie słuchać, olewać i mieć głęboko w tyłku, ale tatę to ty szanuj!”. Dziecko, moim skromnym zdaniem, dostaje wyraźny przekaz, że ojciec w tym domu jest najważniejszy, a ty dziecko będziesz odpowiedzialne za jego niezadowolenie.
Po drugie, mama odsuwa od siebie odpowiedzialność za ukaranie dziecka (jeśli kary są w domu sposobem wychowawczym) lub “pogadankę” na temat posłuszeństwa. Niech tata wyciąga konsekwencje, niech tłumaczy, ewentualnie da klapsa (koszmar!).
Po trzecie, najgorsze chyba, takim zachowaniem sama psuje relacje dziecko-tata. Pokazuje, że taty należy się przede wszystkim bać. Myślisz, że w przyszłości z jakimś swoim problemem albo decyzją pójdzie do taty? Nie pójdzie. Bo tata nie jest od doradzania ani pomagania, jest od moralizacji i wyciągania konsekwencji. Nawet jeśli w rzeczywistości nie jest, to taki obraz taty buduje mu właśnie mama.
Przychodzi mi do głowy taka krótka refleksja: chcemy, żeby mężczyźni angażowali się w wychowywanie dzieci i ogólnie, całe życie domu. Chcemy traktować go jak równego sobie rodzica. Wiemy jak ważną rolę odgrywa tata w dorastaniu dzieci. A tymczasem jednym zdaniem, czasem z bezsilności, czasem dla wygody, a czasem z nieświadomości, burzymy wszystko co mogło wpłynąć na zdrową, fajną relację dziecko-tata. Jednym zdaniem.
Do przemyślenia.
Powyższa sytuacja z placu zabaw nie jest prawdziwa, choć pewnie gdzieś kiedyś się wydarzyła. Tu stworzyłam ją na potrzeby wpisu, a nie po to, by kogoś oceniać.