Na szczęście żyjemy w czasach kiedy idealne kobiety, perfekcyjne ciała i rycerze na białych koniach nie są już naszym celem. Coraz częściej irytujemy się, gdy na okładkach czasopism widzimy szczupłą do granic możliwości celebrytkę, która jest trzy tygodnie po porodzie. Nie zazdrościmy. A przynajmniej nie sylwetki. Może odrobinę umiejętności obsługiwania photoshopa przez grafika… Nie wierzymy w perfekcyjne, zawsze cierpliwe matki. Zaczynamy akceptować swoje nieidealne ciała. Brawo my.
Może właśnie dlatego tak bardzo kochamy Bridget Jones. Ona jest taka… nasza. Łatwo się z nią identyfikować. Każda z nas jest do niej podobna, w większym lub mniejszym stopniu. Wydarzenia ostatnich dni przypomniały w dobitny sposób, że wciąż jestem jej siostrą. Genetycznym bliźniakiem. Kropla w kroplę taka sama, choć jednak szczuplejsza. Czasem jestem niedopasowana do otoczenia, przekonana o własnej śmieszności, skazana na porażkę i pnąca się wciąż pod górę z ogromną kulą u nogi. Pocieszam się lodami, ryczę w poduszkę i podejmuję decyzje, które są co najmniej dziwne. I często, naprawdę często miewam zwykłego pecha.
To zaczęło się już w dzieciństwie. Genów nie oszukasz.
Miałam może z 12 lat, gdy organizowano w naszej szkole dwie wielkie imprezy. Nie pamiętam już z jakiej okazji była pierwsza. Drugą był bal karnawałowy. Oczywiście pomyliłam daty. Kiedy cała szkoła w wynajętej restauracyjnej sali siedziała ubrana na galowo, ja wkroczyłam na sam jej środek… w stroju clowna. Wyglądałam tak samo śmiesznie jak Bridget w stroju króliczka, przysięgam. Mama wymalowała mi jeszcze twarz. Nic, tylko zapaść się pod ziemię. Pamiętam, że usiadłam w kącie i udawałam, że mnie nie ma.
Innym razem grałam wdzięczną rolę Julii w „Romeo i Julia”. Festyn szkolny, więc ludzi mnóstwo. Zamiast balkonu była wysoka drabina, na której stałam w krótkiej spódniczce. Mój Romeo wdrapał się na ten sam szczebel i objął mnie w pół. Zrobił to tak niefortunnie, że podniósł mi tył kiecki do góry. Czułam na półdupkach jakieś zimno, ale nie spodziewałam się, że stoję z prawie gołym tyłkiem, obrócona bokiem do widowni. Na szczęście nie nosiłam jeszcze wtedy stringów, choć czułam, że majtki wbiły mi się między pośladki, więc co za różnica… Kiedy zorientowałam się co się stało, zeszłam z drabiny czerwona jak burak.
Podobnych sytuacji było jeszcze mnóstwo. A ostatnia… dwa dni temu. Zostałam zaproszona na konferencję do Warszawy. Przypomnę tylko, że mieszkam pod Opolem, więc kawał drogi do stolicy. Już tydzień wcześniej kupiłam bilety na pendolino, zadowolona z siebie, bo z takim wyprzedzeniem cena jest bardzo atrakcyjna. Wszystko zaplanowane, tylko jechać. Rano obudził mnie dźwięk budzika o 4:20. Wstałam od razu, co prawie nigdy mi się nie zdarza. Umyłam włosy, wyprostowałam prostownicą. Nawet się ułożyły po mojej myśli. Zrobiłam makijaż, wyjątkowo udany. Spakowałam sukienkę, żeby przebrać się już przed samą Warszawą. Zawsze to wygodniej podróżować w spodniach. Zabrałam laptopa, żeby popracować. I wsiadając do auta zorientowałam się, że gdzieś mi spierniczył czas a na dojazd do dworca mam zaledwie 20 minut…
Gnałam. Przy każdym czerwonym świetle coraz bardziej spanikowana. Zaparkowałam w końcu samochód. Cholera, jeszcze bilet parkingowy. Monety zbyt drobne, wrzucałam i wrzucałam. I tak mi brakło, ale pomyślałam, że najwyżej dostanę mandat, trudno. Biegiem na dworzec. A że kondycji nie mam za grosz, dyszałam już po stu metrach. Wiatr rozwiał mi moją idealną fryzurę. Dobiegam na odpowiedni peron. Gdzie są ludzie? Gdzie pociąg? W tym momencie znika napis „Warszawa”. Noszzzzzz… niemożliwe, odjechał. Gdzie popełniłam błąd? Co poszło nie tak? Co teraz? Co teraz? Panika.
Jedyna myśl. Jadę samochodem. Prawie 400 km w jedną stronę. Dzwonię do męża. Dostaję ochrzan. Nic nowego. Włączam mapę w telefonie. Podobno zdążę na czas. Podejmuję decyzję. Boję się, bo to jednak spora trasa, ale do odważnych świat należy! Ahoj przygodo!
Zauważam, że paliwa jest trochę za mało. Mijam stację za stacją, ale zatankuję przecież na autostradzie. Spokojnie. Mój spokój jednak szybko mija, gdy „księgowy” w samochodzie krzyczy TANKUJ a przede mną ŻADNEJ stacji!!! To niemożliwe. Zaraz stanę na poboczu i zacznę wyć jak kojot. W końcu tabliczka. Albo zjadę teraz pierwszym zjazdem, albo muszę przejechać jeszcze 60 km, żeby móc zatankować. Nie dojadę, cholera. Zjeżdżam z autostrady, szukam stacji. NIE MA!!!! Jadę już na oparach i modlę się głośno, z całych sił ściskając kierownicę i prawie płacząc. Jakaś babuleńka mówi, że do stacji jeszcze 10 km. „Pani pojedzie prosto i będzie”. Jadę, tracę czas, tak cenny przecież. Auto dyszy, ale trafiam na stację. W kiblu przebieram się w kieckę. Wracając na autostradę wiem, że straciłam pół godziny i bardzo wątpliwe jest, że dojadę na czas…
Wiatr wieje tak bardzo, że rzuca mną na drodze. Wjeżdżam do stolicy. Z nerwów zapomniałam, że przecież nigdy nie prowadziłam pojazdu w tak ruchliwym mieście. W piątek… Moja nawigacja zwariowała, prowadzi mnie do świateł i każe zawracać. Przy kolejnych tak samo. Więc jeżdżę sobie w kółeczko. Z nerwów jestem cała mokra. Moje wyprostowane włosy wyglądają jak niemyte przez tydzień. Tusz do rzęs rozmazał mi się pod oczami. Tragedia to mało powiedziane. Dzwoni pan z konferencji, że chcą zaczynać, a mnie nie ma. Nie powiem mu przecież, że jeżdżę w kółko jak na jakiejś pieprzonej karuzeli. TAK, TAK, JUZ DOJEŻDŻAM PSZE PANA…
Jest. Jest restauracja, do której zmierzam. Ale co z tego głupia blondynko, skoro nie ma miejsca do zaparkowania. Ładuję się dalej w miasto i zostawiam auto pół kilometra od celu. Oczywiście całą trasę pokonuję biegnąc. W kiecce. W szpilkach. Wiat wieje ponad stówę na godzinę. Wyglądam jak własna śmierć. Wpadam do restauracji. Wita mnie miły pan i jeszcze milsza pani. Próbuję nie dyszeć. NIE PRZEJMUJ SIĘ SPÓŹNIENIEM, TO SIĘ ZDARZA. MOŻE SIĘ CZEGOŚ NAPIJESZ? Kaaaawyyyyy. Nie miałam na to czasu w drodze. Miałam kuźwa spokojnie ją sączyć w ciepłym pendolino!
Wchodzę na salę pełną blogerek. Nie dam po sobie nic poznać. W ręku zgrabnie trzymam filiżaneczkę z kawą, chociaż łapy mi się trzęsą. Włosy, to już nie włosy. To stercząca miotła. Palcem wycieram rozmazany tusz w kącie oka. Chcę umrzeć. Czuję pot pod nosem… Bridget Jones pełną gębą.
Droga powrotna to czterogodzinna modlitwa o przetrwanie. Jazda samochodem, którym rzuca po drodze wichura, marznący deszcz i śnieżyca.
Najważniejsze. Żyję. Do następnego razu będzie spokój. Tylko nigdy nie wiem, kiedy będzie następny raz…
Co tam celebrytki z okładek czasopism. Być siostrą Bridget, bezcenne…