KIEDY MATKA WARCZY…

 

 

To był dzień jakich wiele w moim matczynym życiu. Ot, dzieci marudne, absorbujące, wiszące u nóg od samego rana. Sprzeczka z mężem, jak zwykle o pierdołę. Kolejny raz poczucie, że doba jest stanowczo za krótka, żebym cokolwiek mogła ogarnąć. I milion negatywnych myśli, które zdominowały w całości mój dzień.

Zdarzają mi się takie chwile co jakiś czas. Trwają krótko lub ciągną się kilka dni.

To te chwile, gdy wstaję rano lewą nogą i zamiast „dzień dobry mamo” słyszę płacz. Dobudzam się siedząc na toalecie i przeklinam w duchu moment, w którym otworzyłam oczy. Codzienne obowiązki wykonuję mechanicznie, jak lunatyk. Jak ktoś, kto jest tu za karę. Dożywotnio.

Wrzucam pranie do pralki i denerwuję się, że znów tyle się nazbierało. Czy one zawsze muszą się tak ubrudzić jedząc obiad? Ładuję do bębna tonę ciuchów i już wyobrażam sobie to godzinne stanie przy desce do prasowania.

I nagle znajduję się w kuchni. Tak, przy garach. Miałam zrobić wczoraj zakupy, ale czasu brakło. Mąż też ciągle w biegu, więc nawet mu głowy nie zawracałam. Z resztą, foch to foch, nie będę się prosić. Otwieram lodówkę i zastanawiam się czy można by coś zrobić z tego, co zostało. Taki misz-masz w garnku. Kurde, muszę mieć coś na czarną godzinę w zamrażarce. Kiedy zdążyłam już wszystko wyciągnąć okazuje się, że oprócz lodów, koperku i kilku piersi indyczych nie ma tutaj nic. W tym momencie do nogi uczepia mi się jedna z córek, druga przybiega z płaczem i nie bardzo potrafi mi wytłumaczyć dlaczego tak się żali, a trzecia znudzona woła z pokoju: „mamoooo, nie wiem co mam robić, wymyśl mi coś!”. Wdech, wydech. Łapię to mięso i koperek. Obieram ziemniaki w milczeniu. Co nie oznacza, że w ciszy, niestety. Znowu się o coś kłócą…

Wieszam to mokre pranie a potem ogarniam na szybko łazienkę. Nie można tego nazwać sprzątaniem, bo czas leci i zaraz będą czegoś ode mnie chciały. Obiegam wzrokiem wannę i umywalkę. Wróci mąż i znów będzie biadolił, że nic nie zrobione. Że mam nie udawać zmęczonej, bo przecież nic wielkiego nie miałam do roboty. Tymczasem pod drzwiami łazienki już kolejka, każdy ma jakąś sprawę do matki.

Ładuję naczynia do zmywarki i marzę o wieczorze. A potem cicho wymykam się do swojego biura, żeby zamówić te cholerne zakupy online. Po pięciu minutach trzymam jedną bliźniaczkę na lewym kolanie, drugą na prawym. Nie, nie wolno dotykać komputera! Nie klikamy tutaj! Mamusia musi dokończyć. Wyłączyłaś mi stronę!!! Ciśnienie uderza do głowy. Otwierają się drzwi: „mamoooo ja się nudzę…”

Nagle znajduję się na podłodze, wokół milion klocków Lego. Byle do wieczora, byle do wieczora…

I wraca wielmożny książę. Biegnie tymi swoimi oczami po salonie, zatrzymując się na kuchni. Nic nie mówi. Jego szczęście. A nie, jednak o coś zapytał. Co robiłam cały dzień? Aaaaaaa, wybucham. Jak petarda, jak cholerny wulkan, jak bomba, która tylko czekała, aż ktoś pociągnie za wtyczkę.

Po takim dniu jeszcze dwa lata temu zalałabym się łzami. Wyrzucałabym sobie, że jestem kiepską mamą. Przeklinałabym w duchu dzień, w którym postanowiłam wyjść za mąż. Wyrzuty sumienia zeżarłyby mi wnętrzności i zasnęłabym zmęczona własnym łkaniem. Jeszcze kilka lat temu wstałabym następnego dnia z napuchniętymi oczami i zastanawiałabym się, co jest ze mną nie tak, że inne kobiety dają sobie radę, a ja na każdym kroku zawodzę. Dzieci, samą siebie, męża…

Dziś wyżeram łyżeczką nutellę, robię sobie ciepłą kąpiel i nakładam maseczkę na twarz. To był tylko ciężki dzień. Hormony, pogoda, kiepskie samopoczucie, cokolwiek. Zdarza się. Jutro wstanę z uśmiechem na twarzy i będę wdzięczna za rodzinę, którą mam przy sobie. Nie jestem robotem. Nie mam w tyłku baterii, które można naładować w każdym momencie dnia. Jestem człowiekiem z krwi i kości. A ludzie mają słabości, gorsze chwile i morze łez bez powodu.

To tylko zły dzień. Czasem tak bywa. Jutro będę najlepszą mamą ever.