Jestem tylko mamą…
W oczach wielu nie robię nic nadzwyczajnego. Siedzę w domu, nudząc się obłędnie mimo, że mam urlop… Czasem uda się coś zarobić na blogu, ale co to za praca, wieczorem, z dupką w stołku i ciepłą herbatką na stole? Cóż, jako mama robię zdecydowanie więcej niż przeciętny, bezdzietny pracownik korporacji.
Muszę pracować jak kucharka. Nawet jeśli tego nie lubię. Od początku szkolę się w rozszerzaniu diety malucha. Co i kiedy podać, jak podać. Stoję przy garach wymyślając coraz to nowe dania, żeby pomidorowa nie spowszechniała. Kombinuję jak koń pod górkę, żeby jeść zarówno zdrowo i jak smacznie. Gotowana marchewka wsadzona w małą łapkę nie wystarcza. Nie wystarczy, że dziecko weźmie do buźki, nie wystarczy, że pogryzie tymi małymi mleczakami, musi jeszcze połknąć. I chcieć więcej. Nikt nie pyta czy jestem dobra kulinarnie, muszę być. Największymi krytykami są ci najmniejsi. Czasem stoję pół dnia w kuchni, po to, by usłyszeć „blee, nie będę tego jadła”. Czasem próbując nowości sama dochodzę do wniosku, że cały gar zupy nadaje się jedynie do kibla. Ale nie rzucam roboty. Następnego dnia, o tej samej porze zjawiam się na placu walki i znów obieram warzywa.
Jestem budzikiem. Ode mnie zależy czy zdążymy na czas. Nie mogę pozwolić sobie na to, że zaśpimy do przedszkola, że spóźnimy się na wizytę lekarską albo na przedstawienie. Wszystko robię na czas. Stałe pory jedzenia, drzemki, spaceru i kąpieli. Jeśli coś zaburzy rytm dnia, te małe szkodniki zjedzą mnie żywcem. Nie mam wymiennych baterii ani ładowarki.
Jestem także lekarzem. Jako pierwsza obserwuję reakcje na nowe pokarmy u dzieci. Reaguję na gorączkę, katar, kaszel. Zdaję śpiewająco relacje specjaliście. Wiem, że ten syrop nie pomaga, tamten nie smakuje, a ten jest wyjątkowo dobry. Znam na pamięć dawki i częstotliwość podawania leków. Często zawstydzam samego lekarza zjawiając się z ustaloną przez siebie diagnozą. Spokojnie mogłabym ubiegać się o tytuł pediatry.
Na co dzień pracuję też jako sprzątaczka. Cóż, podobno żadna praca nie hańbi. Mam jednak wyjątkowo wrednych szefów, bo testują moje zdolności, gdy tylko ogarnę dom. Zaraz okazuje się, że coś jest niedokładnie, coś ominęłam, a to co zrobiłam perfekcyjnie już takie nie jest, bo szef wyniósł wszystkie swoje niezbędne przedmioty na środek pokoju, kopiąc przy tym całą resztę. Niespodziewanie zjawiają się goście i wygląda na to, że nadaję się do zwolnienia, bo dookoła syf taki jakby nie było tu sprzątaczki. I kiedy szefostwo udaje się na swój wieczorny spoczynek, ja znów zabieram się za pracę, którą mi zniszczono. Zmywam, piorę, odkurzam, prasuję.
Jestem pielęgniarką. Moja specjalizacja to zadrapania, siniaki, odparzone pupy i guzy na głowie. Wiem jak zachować się, gdy pacjent choruje, jest wyjątkowo marudny i pozbawiony sił. Aplikuję miłość level hard i dużą dawkę przytulania. A sobie porządną kawę, coś na skołatane nerwy i na zmniejszoną chęć do działania.
Stanowię konkurencję dla sędziów. Wymiar sprawiedliwości byłby ze mnie dumny. Osądzam wszystkie spory, bójki, niedopowiedzenia. Staję naprzeciw kłótniom i złu. Wyciągam konsekwencję, daję pouczenie, czasem karzę, czasem nagradzam. Od mojego zdania zależy czy skazany ma szansę na wyjście, łagodny wymiar kary czy pójście na współpracę. Trudna praca. Bez satysfakcji, gdy trzeba stanąć po jednej ze stron. Za to godna podziwu, gdy oskarżony pokornieje i wchodzi na właściwą ścieżkę życia.
Jestem nauczycielką. Czuwam nad pierwszymi krokami, pierwszymi słowami, rozróżnianiem kota od psa, kaczki od gołębia. Zwracam uwagę na wymowę i sposób wysławiania się. Szkolę się na okrągło, bo oświata stawia mi coraz większe wymagania. Przechodzę na wyższy level ucząc pisowni liter. Walcząc z własną niecierpliwością tłumaczę dlaczego strona, po której rysujemy „brzuszek” ma takie znaczenie. I że owszem, jest różnica między „d” a „b”. Czytając książkę odpowiadam na milion skomplikowanych pytań sama gubiąc wątek. Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby jakiekolwiek pytanie pozostało bez odpowiedzi. Która nauczycielka się przyzna, że nie wie?
Po godzinach dorabiam sobie jako psycholog rodzinny, pomagając rozwiązać problemy małżeńskie. Jestem też doradcą finansowym i decyduję o wydatkach, oszczędnościach i budżecie na kolejny miesiąc. Nieźle radzę sobie jako organizator. Planuję czas wolny, wyjazdy, spotkania. Podłapałam też niezłą fuchę fotografa rodzinnego. Wszystkie ulotne chwile nagle przestają być takie ulotne. Jestem też wróżbitą. Dokładnie wiem kiedy katar zmieni się w coś poważniejszego.
I na końcu… jestem bankomatem. Wydaję prawie wszystkie swoje pieniądze, chcąc nie chcąc, na tych moich „współlokatorów”.
Bycie mamą to najcięższa praca jakiej kiedykolwiek się podjęłam. Dobrowolnie. Mimo, że czasem narzekam, mam dość i w środku nocy planuję ucieczkę z domu, wiem, że to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć.
Warto.