NIESPRAWIEDLIWY PRZYDZIAŁ SZCZĘŚCIA

Pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się, że będę miała bliźniaki. Pamiętam moment, w którym zobaczyłam dwa bijące punkciki na ekranie usg. To był cios. Tak długo nie mogłam przecież zdecydować się na drugie dziecko. Bałam się kolejnego porodu, baby bluesa i tego czy poradzę sobie w roli wielodzietnej mamy. Było mi wygodnie. Martyna od dawna samodzielna, ja miałam więcej luzu. Żyć, nie umierać.

Podjęliśmy jednak z mężem tę trudną decyzję i postaraliśmy się o kolejne dziecko. Do głowy nie przyszło nam, że możemy mieć bliźniaki. Ciąża była trudna. Mimo, że dobrze się czułam, trzykrotnie trafiałam do szpitala. Dziewczynki bardzo spieszyły się na świat. W końcu urodziły się 7 tygodni przed terminem.

Nie mogłam znieść tego, że leżę sama a moje maleństwa zabrano na inny oddział. Że nie mam sił do nich zejść, a kiedy w końcu to się udaje czuję, że muszę wracać do swojego szpitalnego łóżka. Płaczę widząc miliony rurek wystających z inkubatora. Sam wyraz „respirator” budzi we mnie taki lęk, że ledwo go opanowuję. Małe są jednak silne. Szybko dochodzą do formy, samodzielnie oddychają, opuszczają inkubatory. Ja tymczasem tęsknię za starszą córką, wypłakuję oczy w szpitalnej toalecie, gdy wychodzi po skończonych odwiedzinach. Niecierpliwię się, że bliźniaczki tak długo „uczą” się ssania. Że wypijają trochę i zasypiają. Mam dość, gdy co 3 godziny siadam na niewygodnym stołku z laktatorem w ręce i próbuję ściągnąć pokarm. Mam po dziurki w nosie cholernego dźwięku budzika w nocy, bo znów trzeba donieść mleko. Chcę już wyjść. Iść do domu. Żeby było normalnie. Tak jak dawniej. Dlaczego ta ciąża nie mogła taka być? Dlaczego zawsze wszystko nam się komplikuje?

I kiedy leżąc przeklinam w duchu świat, przywożą nam na salę dziewczynę. Wokół niej biegają chyba wszyscy lekarze obecni na dyżurze. Zagrożona ciąża. Musi leżeć. Gdyby coś się działo, wołać. I wołamy. Pierwszy raz, gdy zaczyna boleć ją brzuch. Drugi raz, gdy zaczyna mocno krwawić. Wywożą ją na łóżku, zwijającą się z bólu. Urodziła chłopca. W dwudziestym tygodniu ciąży. Nie miał szans na przeżycie.

Gapię się tępym wzrokiem w sufit. Za kilka dni zabiorę swoje zdrowe dziewczynki do domu. Dwie. Dwie naraz. Czyż świat nie jest niesprawiedliwy? Gdzieś tam w duchu dopadają mnie nawet wyrzuty sumienia, zupełnie jakby to ode mnie zależało, że ktoś rodzi bliźnięta a ktoś inny traci nadzieję. Biorę do ręki laktator i bez słowa ściągam pokarm.

Spotykam ją następnego dnia na korytarzu. Szybkie „cześć” i jej wymijający wzrok. Dziś nie pamiętam nawet jak ma na imię, choć często o niej myślę. Mam nadzieję, że jest już szczęśliwą mamą.