Święta. Wybrałam się do kościoła. Zajmuję miejsce w bocznej ławce i czekam na rozpoczęcie mszy. Nagle wchodzi rodzinka. Taka z typu tych perfekcyjnych. Przodem idzie tatuś, na rękach niesie chłopca, na oko dwuletniego. Tatuś fiu fiu, żel na włosach, wygolony, opalony, uśmiechając się razi mnie biel jego zębów. Za nim drobnym kroczkiem sunie Dziunia. Laska po trzydziestce, więc w moim wieku, za rękę trzyma dziewczynkę, wydaje mi się, że pięcioletnią. Kruczoczarne włosy, chyba doczepione tu i ówdzie, szpila chyba trzydziesto-centymetrowa. Mini idealnie dopasowana na zgrabnej pupie. Że nie wspomnę o nogach, niczym sarenka, chudych. Siadają obok mnie. Obserwuję ich chwilę. Tatusiowi spod pewnie nietaniego płaszcza wysuwa się zegarek wielkości mojego budzika. Pachnie drogimi męskimi perfumami. Tatuś, nie zegarek. „Ulala” myślę sobie. Mamusia siadając zarzuca nóżką na nóżkę. Wygląda jakby właśnie ściągnęli ją z wybiegu dla modelek, przy czym ja wyglądam również jakby mnie ściągnęli, ale z krzyża… Dzieci wcale nie odstają od pięknego obrazka rodziców. Nie wiem kto je stylizował, ale każdy szczegół był dokładnie obmyślony.
Zaczyna się msza, więc przestaję obserwować ludzi obok. Postanawiam skupić się jednak na modlitwie. Nie jest to łatwe, gdyż od połowy mszy malec zaczyna się nudzić. Nic w tym dziwnego, żaden dwulatek nie wysiedzi w miejscu tak długo, więc nie reaguję. Kto jak kto, ale ja matka wielodzietna wiem coś o tym. Chłopiec zaczyna kopać w ławkę, potem kładzie się na podłodze. Tatuś cierpliwie podnosi, przytula, coś tłumaczy. Chłopiec dalej swoje. Staram się skupić na modlitwie jeszcze bardziej. Wyłączam się.
Msza dobiega końca. Mały ma już tak dość, że nie wie co z sobą zrobić. Spoglądam mimowolnie na nich. Tata trzyma synka na rękach, ten próbuje mu włożyć do nosa, a potem ucha, plastikowego robota. Mężczyzna nie wytrzymuje, łapie go za nadgarstek, syczy coś przez zęby. Żyła na czole osiąga gigantycznych rozmiarów. „Tatusiek się jednak wściekł” – myślę. Stawia malca na ziemię i mówi coś do swojej żony. Ta odwraca lekko głowę, traktując olewatorsko męża. „Oho, jeszcze przed wyjściem do kościoła musieli zaliczyć jakiś zgrzyt małżeński”.
Zaczynam się śmiać sama do siebie. Nieważne jakiej wielkości masz zegarek na ręce, ile kosztował twój płaszcz, czy wyglądasz jak modelka czy kura domowa, umiesz chodzić na miniszczudłach albo wybierasz trampki. Tam, w środku, wszyscy jesteśmy znerwicowanymi, nieperfekcyjnymi rodzicami. Nic nas nie różni.