„Ty to masz fajnie, siedzisz sobie w domu z dzieckiem, nic nie musisz…” – od kogo słyszysz najczęściej te słowa? Od męża? Rodziny? Wcale nie! Od koleżanek, koleżaneczek, psiapsiółek, pożal się Boże… Siekierą prosto między łopatki!
Siedzisz sobie w domu. Taaaaak, siedzę, dyndam nogami z kanapy, leżę i pachnę. A nie wiesz ile ja bym dała, żeby wyjść już do pracy. Nie pamiętasz już co znaczy być z dzieckiem 24 godziny na dobę? Jak szare komórki spowalniają swoją pracę, jak czujesz, że się cofasz w rozwoju, jak samotne wyjście do sklepu zostaje urobione do rangi „mam wychodne”?!
Myślę tylko o tym co na obiad, kiedy sprzątnąć, jak się zorganizować, żeby w końcu wszystko było na swoim miejscu. Siedzę na podłodze przez pół dnia zabawiając malucha. Na chwilę zniknę do łazienki, jeszcze nie zdążę usiąść na kibelku i słyszę „mamaaaaaa”. Bez znaczenia czy woła jedno czy dwoje. Robię co trzeba i wracam na podłogę. W duchu marzę już o wieczorze. Co z tego, że muszę stanąć za deską do prasowania, że muszę wymyć podłogi i w końcu sprzątnąć lodówkę. Mogę robić to wszystko jednocześnie, byle w ciszy.
Taaaaak, na pewno siedzę w domu i nic nie muszę. A chciałabym wstać rano, odpindolić się i wyjść do ludzi. Chociaż na kilka godzin. Czasem to głupie wyjście do sklepu dostarcza tyle energii, że wracając do domu mam wrażenie, że właśnie zmartwychwstałam. Naładowałam akumulatory i teraz mogę znów z chęcią walnąć się na podłogę. Tak po prostu, z dzieckiem. Już nie czekając na wieczór.
Życie mamy jest ciężkie, niejednokrotnie monotonne i przewidywalne. Mimo całej tej naszej miłości do dzieci, do stałej chęci ich wychowywania i troski o nie, to jedno jest absolutnie pewne: Przebywanie tylko i wyłącznie z dzieckiem w domu cofa nas w rozwoju i sprowadza do automatu. Wstań, dzieci, dzieci, dzieci, chałupa, spać…