DZIECI “FILIŻANKI” – SZKODLIWA METODA WYCHOWAWCZA

Jako rodzice chcemy dla swoich dzieci jak najlepiej. Z miłości, z poczucia obowiązku, troskliwości. Chcemy oszczędzić im przykrości, smutku i porażek. Nie ma w tym nic złego.


“Uważaj, bo spadniesz”!, “Nie wchodź tam!”, “Nie biegaj, bo się spocisz!”, “Ja pokroję, bo się skaleczysz!”. To przecież troska. Miłość.


Czasem lepiej wyręczyć dziecko w ubieraniu, czesaniu, myciu zębów. Przecież nie możemy się spóźnić do przedszkola czy szkoły. W pracy szef też nie zrozumie, że trzy razy z rzędu dziecko ubrało lewy but na prawą nogę i trzeba było czekać, aż poprawi. Lepiej założyć mu te buty i wyjść bez pośpiechu!


Trzeba być na bieżąco z planem zajęć dziecka. Wiedzieć co zadane, co trzeba przygotować, czego się nauczyć, siedzieć z dzieckiem nad lekcjami, poprawiać, sprawdzać, nie dopuścić do tego, by dostało niską ocenę. Pilnować, by w dzienniczku nie pojawił się “brak zadania domowego”. Trzymać rękę na pulsie.


Wybrać mu zajęcia dodatkowe. Szachy, bo uczą logicznego myślenia. Taniec, żeby się ruszało. Obowiązkowo język obcy, bo bez tego ani rusz. Nauka gry na jakimś instrumencie i książki, które są “w modzie”, żeby nie odstawało od reszty klasy.


Trzeba złapać, zanim upadnie. Kupić, żeby nie było przykro. Spełniać każde marzenie.

Czyżby?


Sama, gdybym miała skrzydła, w dodatku na tyle duże, żeby objąć nimi swoje córki, rozłożyłabym je na całą rozpiętość, by chronić tych, których kocham najbardziej na świecie. Zrobiłabym to, ale tylko na chwilę, bo wiem, że ciągle rozciągnięte ramiona z czasem zaczęłyby boleć. I mnie. I dzieci.


Chcę dawać im radość, pokazywać niezwykłe miejsca, zabierać na wakacje, oszczędzić smutku. Ale nie za wszelką cenę. Nie zamierzam obsługiwać swojego dziecka. Nie uczę wygody. Nie podaję niczego “na talerzu”.
Dziecko nie nauczy się ostrożności, jeśli nie upadnie. Ciągłe “uważaj” nie wychowa ostrożnego dziecka, tylko lękliwe. Wyręczanie w ubraniu butów nie da mi dodatkowych trzech minut na dojazd do przedszkola, tylko nauczy moją córkę, że obok zawsze będzie ktoś kto nie pozwoli jej się “męczyć”. Zawsze przypilnowane zadanie i przygotowanie do klasówki nie nauczy obowiązkowości, tylko tego, że sekretarka przypomni, pomoże, może nawet wyręczy.


Wychowujemy w ten sposób małych szefów, którym wydaje się, że świat leży u ich stóp. Wszystko im się należy, a ludzie wokół zrobią wszystko, by mu się udało. Wkracza taki człowiek potem w dorosłe życie i dostaje prosto w łeb. W pracy nie ma mamy, która powie co robić. Pojawia się lęk, niskie poczucie własnej wartości, “nie poradzę sobie sam”.


Nie ma kreatywności, spontaniczności, ikry, zapału. Jest poczucie samotności, wyobcowania, lęk, bezsilność. Mały szef okazał się dużym, nieprzygotowanym do życia człowiekiem.


Dajmy dzieciom trochę samodzielności. Co złego w tym, że dostanie “brak zadania domowego”? Że zamiast piątki dostanie tróję? Że potknie się na schodach albo przewróci w kałuży? Dorosłość to skoki przez takie kałuże właśnie. Czasem się wpadnie, czasem je ominie, ale tylko zmoczenie ubrania i ubrudzenie butów pokaże prawdziwe konsekwencje. Trzeba je poczuć, zobaczyć, doświadczyć ich. Nasze “uważaj” możemy sobie schować głęboko w kieszeń, gdy dziecko ma już kilka lat.


I mamy potem faceta po dwóch fakultetach, znającego trzy języki obce, grającego na tamburynie, a niepotrafiącego ugotować sobie zupy. Bo nóż jest ostry, a garnek gorący. Szuka drugiej mamusi, z którą się ożeni, da mu poczucie bezpieczeństwa, wszystko ogranie, poda pod nos i wyczyści buty. Potrzebuje bezstresowego życia.


I mamy też dorosłą kobietę, która boi się wyzwań, a wszystko co nowe powoduje u niej lęk. Awans? Nie dla niej, przecież są lepsi, ona sobie nie poradzi. Nie będzie wybiegać przed szereg. Wszak należy jej się, jak wszystko czego zapragnie, ale życie już pokazało pazury. Spowodowało, że schowała się w skorupie, jak ślimak bojący się zagrożenia.


Wychowujemy “dzieci filiżanki”. Nie pozwolono im w dzieciństwie poznać smaku porażki, przez co stały się kruche i delikatne jak filiżanka właśnie. Przy pierwszym zderzeniu z rzeczywistością, w której nie ma nadopiekuńczych rodziców, rozpadają się jak porcelana. Gubią się i nie są skłonne do “naprawienia”. W sytuacji, gdy zajmują drugie miejsce, nie cieszą się z wyników. Przestają się cieszyć, zaczynają bać.


Rozpięte skrzydła? Otwarty parasol? Tak, ale wtedy gdy naprawdę wymaga tego sytuacja i wiek dziecka. I na krótko, by poczuły, że mają na kim polegać, ale radzić muszą sobie same. Tylko w ten sposób filiżanka nie stłucze się na amen.