Budzik zadzwonił o 6:15. Tak naprawdę dzwonił od 6:00, ale zdołał mnie obudzić kwadrans później. Mąż wyjeżdżał właśnie po świeże pieczywo na śniadanie. W domu panowała cisza. Zrobiłam sobie kawę, otworzyłam planer i zapisałam wszystkie rzeczy, które muszę (i chcę) dziś wykonać.
Potem, wiadomo, pobudka dzieci. Kiedy starsza usiadła przy komputerze czekając na lekcje online, ja zawiozłam młodsze do przedszkola. I wracając… wracając poczułam jak zajebiście ułożyłam sobie życie.
Serio.
Nie, że tak los zdecydował za mnie. Nie, że nie miałam innej opcji. Nie, że to wszystko stało się dziełem przypadku. Autentycznie poczułam, że jestem w tym miejscu, bo JA TAK CHCIAŁAM.
Na dworze było minus 11. Dzieciaki odstawione, a ja z uśmiechem pomyślałam, że cudownie jest teraz wrócić do domu, zrobić sobie śniadanie, usiąść przed laptopem i pisać. Że nie muszę jechać do żadnego biura ani miejsca, w którym będę wykonywała pracę narzuconą mi przez kogoś. Nikt mnie nie będzie rozliczał z wykonanej roboty.
Oczywiście, nie uważam, że to coś złego. Ale ja takiej sytuacji już sobie nie wyobrażam. Nie lubię MUSIEĆ. Lubię CHCIEĆ. A pracując dla kogoś niestety, najczęściej musisz.
A co by było, gdybym kilka lat temu wzięła sobie do serca stwierdzenie, że TO NIE PRACA. Albo: ZAMIERZASZ DALEJ TE GŁUPOTY ROBIĆ? Co by było, gdybym próbowała zadowolić innych? Gdybym chciała spełnić ich oczekiwania? Nie twierdzę, że nie byłabym szczęśliwa. Być może odnalazłabym się w końcu w jakimś korpo albo nadal pracowałabym w laboratorium (co przecież lubiłam). Ale dziś, kiedy poczułam tę wdzięczność za to, że mogę odwieźć dzieci do przedszkola i wrócić do domu, żeby pisać (!) wiedziałam już, że własnym uporem sprawiłam, że jestem w miejscu, z którego nie chcę się ruszać.
Bez względu na to co mówią, co myślą i jak mnie oceniają. Mam odwagę MIEĆ TO W DUPIE i robić swoje. Myślę, że to jest cały klucz do sukcesu i nie mam tu na myśli jedynie pracy. W tym zdaniu kryje się cały sens życia. Twoje macierzyństwo, sposób wychowywania, tryb dnia, opinie na dany temat, zachowanie, sposób spędzania Świąt (lub ich nieobchodzenie) i tysiące innych rzeczy. Kiedy chcesz coś zrobić i robisz to, mimo że cała reszta twierdzi, że to głupota/nie uda się/ mylisz się, to już jesteś zwycięzcą. Nawet jeśli okaże się, że mieli rację.
Cały sens naszego życia, jedynego życia, które mija tak szybko jak moment, gdy wieczorem zasypiasz i nagle budzisz się, gdy świta, polega na tym, żeby robić to, co uważasz za słuszne. To, co ciebie ucieszy i zadowoli. Nawet jeśli inni będą pukali się w czoło. Wszystkie sukcesy będziesz wtedy zawdzięczać sobie, a wszystkie porażki będą twoimi porażkami, więc nie będziesz mogła mieć pretensji do nikogo. Bycie panią własnego życia jest najlepszą opcją na życie. I dla mnie jedyną.
Po co to piszę?
Bo widzę jak mamy “dla świętego spokoju” milczą, gdy teściowa atakuje ich sposób wychowywania. Bo widzę jak “dla świętego spokoju” rezygnują z pracy, bo partner miał inną wizję rodziny i według niego kobieta ma jedynie zajmować się dziećmi, a nie karierą. Bo widzę jak “dla świętego spokoju” zapominają o własnych potrzebach. Święty spokój zapewnisz sobie, gdy nie dasz sobą sterować jak marionetką. Niech sobie układają życie jak chcą.
Sobie. Nie tobie.
Wiem, że ten tekst nie wpłynie na to, że nagle postanowisz zmienić swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. To nawet niemożliwe tak od razu, zwłaszcza, gdy jednocześnie zmieniłabyś życie swojemu partnerowi i dzieciom. Ale zastanów się… Może są takie sfery twojego życia, którym dobrze by to zrobiło.
Siedzę teraz na kanapie. W dresie. Herbata kończy się w kubku. Stukam w klawiaturę, za chwilę trzasnę w schab na obiad. Ktoś powie, nie zna życia, bo nie musi pracować dwanaście godzin na dobę. A ja powiem: mów co chcesz. To moje życie.