WSTYDLIWA MYŚL, DO KTÓREJ NIE CHCĄ PRZYZNAĆ SIĘ MATKI

 

Miewam gorsze dni. Jesienią nawet częściej niż rzadziej. Bywam przemęczona, znudzona, zniechęcona, wściekła bez powodu. Włączam dzieciom bajkę, żeby mieć chwilę oddechu, mimo, że praktycznie do 15:00 nie było ich w domu. Tak po prostu się zdarza.

Kiedy wybrzydzają przy kolacji, kłócą się kolejny raz o zabawkę, która pół roku przeleżała w kącie, ale akurat teraz obie chciały się nią bawić albo zamiast spać śmieją się i szaleją w łóżkach. Kiedy kolejny raz kupuję nożyczki albo klej, bo znowu (!) się zapodziały albo o 20:00 słyszę: “mamo, jutro mamy przynieść kasztany”. Mam dość. I choć cierpliwości naprawdę mi przybyło odkąd jestem mamą, to wciąż wydaje mi się, że coś robię źle.

A potem następuje zderzenie z rzeczywistością. Spotykam się z innymi dziećmi albo słyszę opowiadania innych mam. I przychodzi ta myśl, wstrętna myśl, wstydliwa, której wyprzeć się nie mogę: “JAK DOBRZE, ŻE TO NIE MOJE DZIECKO!”. I staram się nigdy nie oceniać cudzych maluchów, bo jeśli nie zna się dziecka to niewiele można powiedzieć o przyczynach jego zachowania. Nie oceniam też rodziców, bo nie jestem z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę w domu, więc ciężko byłoby obiektywnie uznać ich za “winnych” tego zachowania. W takich sytuacjach po prostu jestem wdzięczna za swoje dzieci.

Kłócą się, owszem, ale potrafią się same godzić. Czasem trzeba interweniować, ale nie biją się, nie robią sobie krzywdy. Krzyczą. Kto nie ma ochoty czasem krzyczeć?

Bywa, że nastoję się przy garach, a one siadają potem do stołu z miną jakby je z krzyża zdjęli, bo cooooo? Znowu warzywa? Nie możesz nam kupić nutelli? I zagryzam wargi, wściekam się, ale… zjadają wszystko. Nie wiem jak to jest mieć problem z jedzeniem u dzieci. Choć jedna nie je buraczków, druga pomidorów, a trzecia odrzuca mięso, to serio, żaden przecież problem.

Wszystko trzeba pokazać palcem. Biurko sprzątnij, zabawki pozbieraj, zmywarkę opróżnij, ostatnia bajka, buty do szafy. I tak calutki dzień. Ale czy to nie jest przypadkiem nauka? Skoro nie chodzę za nimi i nie podnoszę za nie każdej rzeczy?

Wszystkie trudne etapy wczesnego dzieciństwa mamy już za sobą: słynny bunt dwulatka, “ja siama”, płacz przy zasypianiu, “nie będę myć zębów!” i inne już przeżyliśmy. Chyba z sukcesem. I naprawdę czuję ulgę, gdy widzę jak obcy rodzic zdziera sobie gardło, a dziecko ma to głęboko w nosie. Że to nie ja się drę.

Niefajnie? Być może. Ale ma to swoje dobre strony. Po każdej takiej rozmowie z rodzicem, zaczynam doceniać swoje córki. Nawet jeśli w tamtym momencie wydawało mi się, że mamy nowy problem do pokonania, on nagle okazuje się nie być problemem. Bo inni rodzice naprawdę zmagają się z dużymi problemami wychowawczymi, z różnych powodów, czasem wcale niezależnych od nich.

Czasem ciężko przyznać się do takich myśli, bo ktoś może uznać, że uważam się za lepszą. Nieprawda. Nie uważam się ani za lepszą, ani za gorszą. Myślę, że zbyt rzadko doceniam to co mam. To, do czego udało mi się dobrnąć. Nie doceniam siebie, swojej pracy, wszystkich ciężkich momentów, gdy bliźniaczki były malutkie, Martyna wchodziła w nowy etap, a ja wiecznie z dziećmi byłam sama. Wykonałam kawał ciężkiej pracy, a lekko nie było. Czasem narzekam na to z czym muszę się mierzyć, a tak naprawdę to są sprawy, które dotyczą każdego rodzica. I że dzieci są różne, a ja… mam szczęście.

Ta wstydliwa myśl pojawia się zapewne u większości z nas. Masz odwagę się do niej przyznać?