jak odzyskać motywację

JAK ODZYSKAĆ MOTYWACJĘ? – MÓJ SPOSÓB

 

Najgorzej jest jak szukasz motywacji do działania w necie. Bo niby trafisz na same mądre przekazy, a jednak nadal nie chce ci się dupska podnieść z kanapy. Wiesz, że musisz dziś coś wykonać, ale pokonuje cię jesienna chandra, deszcz za oknem, ból głowy albo po prostu gorszy, leniwy dzień. No i trafiasz na jeden cytat mądrzejszy od drugiego. Na kolejne nagranie mówcy, który ma za zadanie kopnąć się w cztery litery i sprawić, że nagle ta Twoja energia urośnie do poziomu max, a Ty będziesz biegać z mopem po domu, ogarniać, gotować i jeszcze pracować piątą ręką na kompie.

A najgorzej jak trafisz na profil jakiegoś znajomego, który dużo pracuje i odnosi same sukcesy. Właśnie skończył kolejny projekt, zaczyna osiem następnych, a w międzyczasie urodziło mu się trzecie dziecko i on ze wszystkim świetnie sobie radzi.
To niby ma mnie motywować. Pokazując, że inni jakoś mogą, a ja nie…

I teraz, uwaga, najgłupsze zdanie jakie udało mi się znaleźć:

“Nie mów, że brak ci czasu. Twój dzień ma dokładnie tyle samo godzin, co dzień Helen Keller, Pasteura, Michała Anioła, Matki Teresy, Leonarda da Vinci i Alberta Einsteina.”

To już cios poniżej pasa, bo sprowadza wszystkich ludzi do jednego worka. Owszem, bez pracy nie ma wyników. Bez zaangażowania nie ma sukcesu, ale czy ja naprawdę muszę się z kimś porównywać? A może właśnie teraz moje ciało albo głowa potrzebuje odpoczynku? Może chandra nie bierze się znikąd, a ból głowy ma swój powód? Mam pracować, bo da Vinci miał też tylko 24 godziny w czasie doby?

Mam prawo być zmęczona. Mam prawo być zniechęcona. I mam prawo do odpoczynku. Dlaczego cytaty zamiast motywować, skutecznie obniżają poczucie własnej wartości? Wbijają taką szpilę, wywołują wyrzuty sumienia: Ty leniwcu, siedzisz na kanapie, a inni w tym czasie zarabiają miliony, lansują się na ściankach, ratują w szpitalach ludzkie życia. Nie wstyd ci?

Ani trochę.

Przestałam już w takich momentach szukać inspiracji i zmuszać się do pracy. Zmuszanie się nie przynosi efektów. Produkuję wtedy jakiś badziew, który i tak kasuję w laptopie, łazienkę sprzątam calutki dzień zamiast ogarnąć ją w godzinę. No, nie da się!

Więc olewam. Czekam na motywację, bo ją się albo ma, albo nie. I nie spadnie mi nagle z nieba po przeczytaniu jakiegoś frazesu. Odpoczywam. Nie leżę wtedy cały dzień, bo przy pięcioosobowej rodzinie raczej tak się nie da, ale wyznaczam sobie małe cele. Maluteńkie. Jak ogarnąć pranie czy zrobić zakupy na cały tydzień. Bez wyrzutów, że przecież mogłam zrobić więcej i więcej i więcej. Mogłam, ale nie zrobiłam. Wielkie mi halo.

Po dniu, góra dwóch, nagle wstaję rano i czuję, że mogę góry przenosić. Myślę, że wtedy zawstydzam samego Einsteina.

Nauczyłam się też czegoś, czego nigdy nie umiałam: nie zostawiam niczego na ostatni moment. Właśnie po to, by móc pozwolić sobie na ewentualne dni słabości.

Po co to piszę? Bo zaczęła się jesień. Pora, gdy nasze samopoczucie często spada w jakąś otchłań. Wyrzucamy sobie, że zmarnowaliśmy dzień, a przecież świat się nie zawali jak odpuścisz. Serio, nic się nie stanie. Nie będziesz gorszą mamą, żoną, panią domu ani pracownicą.

Bądźmy dla siebie dobre i nauczmy się dawać sobie przyzwolenie na gorsze dni. Nie wstydźmy się prosić o specjalistyczną pomoc, gdy ten stan się przeciąga. Ale nie dajmy sobie też wmówić tym motywacyjnym bzdetom, że wystarczy chcieć i zapieprzać a staniemy się królowymi świata. Nie staniemy się. I wcale nie musimy. To jest w tym najpiękniejsze.