Rozłożyłam swoje macierzyństwo na czynniki pierwsze. To było bolesne doświadczenie, bo i prawda okazała się zaskakująca. Nie zrobiłam tego dlatego, że dążę do bycia perfekcyjną mamą, tylko dlatego, że wciąż staram się być lepszą. To nie tak, że nie widzę swoich błędów. Ja je widzę czarno na białym. Najtrudniejsze są jednak próby zmiany własnego nastawienia i własnych zachowań.
Dzieci wcale nie są skomplikowane… a teraz, uduś mnie – macierzyństwo też nie jest tak trudne jak je malujemy. Nadmiar obowiązków w domu, często praca, czas na wychowywanie dzieci i próba pogodzenia tego wszystkiego w czasie krótkiej doby jest trudne. Za dużo pracy i zbyt mało przyjemności potęguje zmęczenie. Pędzący czas nas przeraża. Kasa, kasa, kasa… bo przecież trzeba żyć przynajmniej godnie. To jest męczące.
I kiedy jestem taka rozgoryczona, marzę tylko o tym, by był już wieczór, cisza, spokój, ja i książka… I tak każdego dnia. A dni mijają.
Budzę się rano z poczuciem dobrze rozpoczętego dnia, bo wczoraj dzieci same wybrały sobie ubrania do szkoły i przedszkola. Nasze przygotowania do wyjścia będą zatem spokojne i zdążę je odwieźć na ósmą. Nic z tego. Młodsza córka zmieniła zdanie, ta biała bluzka z motylkiem już jej się nie podoba. W sumie to nigdy jej się nie podobała i ona nie wie dlaczego się wczoraj na nią zdecydowała. Rośnie mi ciśnienie. “Nie marudź. Sama ją wybrałaś! Nie ma czasu na zmianę. Ubieraj!“. Płacz, lament, mama jest najgorsza. Obrywa się kolejnej córce, bo już powinna myć zęby, a nie bawić się lalkami. I kolejnej, bo zapomniała, gdzie położyła piórnik. Wszyscy dostają ochrzan i wychodzimy z domu źli na siebie nawzajem.
Krzyczę, bo znów się pokłóciły. Nawet nie pytam o powód. “Macie się pogodzić!“. Ryczą, jedna przez drugą. Coraz głośniej. Moje zdenerwowanie rośnie. Za karę zabieram im lalki. “Nie potraficie się dogadać, to nie będziecie bawić się w ogóle!“. Żal, złość, foch. I na końcu kropkę nad “i” robią moje wyrzuty sumienia.
Nie mam czasu wciągać się w ich sprzeczki. Pranie muszę zrobić, sos mi się przypala w garnku, telefon dzwoni, pies się wydziera na ptaki za oknem. Muszą sobie radzić. Nie rozdwoję się.
STOP! Piękna droga do nerwicy. Do chaosu w domu. Niezrozumienia. Skłóconego rodzeństwa i wściekłych rodziców.
W tym momencie robię rachunek sumienia. Rozkładam to całe macierzyństwo na czynniki pierwsze. Biję się w pierś. Wszystkiemu jestem winna ja.
A gdyby tak zmienić nieco tok wydarzeń? Zapytać dlaczego córka nie chce już tej bluzki? Czemu zmieniła zdanie? I spróbować ZROZUMIEĆ!
Oto cały szkopuł lżejszego macierzyństwa. Próbować zrozumieć co chcą nam przekazać dzieci. Tylko tyle. Mimo gotującej się w żyłach krwi, mimo poczucia, że tyle mamy jeszcze do zrobienia, a ten maluch tu stoi z gilami do pasa i ryczy bez powodu… Bo dziecko nigdy nie płacze bez powodu. Dla niego każdy powód jest poważny. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie tego. Zacisnąć wargi i rozmawiać z dzieckiem. Bo ono zawsze ma jakieś argumenty.
Zamiast zabierać zabawki i dolewać oliwy do ognia, który zajmie zaraz cały dom, warto zwyczajnie zainteresować się konfliktem i ROZMAWIAĆ. Bo może się okazać, że obie chciały ubrać swojej Barbie tę samą sukienkę, stąd wojna. A obok leży równie ładna i można by przekonać jedną z córek, by przymierzyła lalce właśnie tę drugą. Tylko trzeba chcieć.
Wiem, że to wszystko łatwo się pisze, ale kiedy wcieli się w prawdziwe, codzienne życie, naprawdę macierzyństwo nabiera nieco łagodniejszych barw. Cokolwiek by się nie działo, próbuję z nimi rozmawiać, pytać, doradzać i walczyć z własną złością. Dziecko kiedy czuje się rozumiane przestaje wyć… Naprawdę. Jeśli widzi, że chcemy pomóc i spokojnie porozmawiać, syrena ustaje.
Jedna mała rzecz pomaga mi w tym całym chaosie. Próba zrozumienia dziecka.
Tylko tyle. Albo aż tyle.