macierzyństwo na luzie

MÓJ NIEZAWODNY SPOSÓB NA POSŁUSZNE DZIECI

 

“Mam mamę wariatkę!” – usłyszałam ostatnio z ust roześmianej Martyny. Wirowałam właśnie między stołem a krzesłami, ze ścierą w ręce wydzierając się na całe gardło: “Przez twe oczy, twe oczy zielone…” A dzieci kończyły: “oszalaaaaałem!”. I nie, żebym lubiła disco polo, przecież jak większość z nas, wcale tego nie lubię, tylko tekst znam. Więc go śpiewam. Tańcząc.

Macierzyństwo jest ogromnym zobowiązaniem. Nagle z szalonej młodej kobiety musisz stać się poważną, odpowiedzialną rodzicielką, która wskaże drogę dziecku. Drogę, którą należy kroczyć. Chcesz przecież wychować mądrego, świadomego swojej wartości dorosłego. Dajże przykład, kobieto!

Myślę sobie, że można to wszystko zrobić bez kija w d… tyłku. Bez ściśniętej gumy w majtach. Z humorem, luzem, dystansem do tego całego, zbyt poważnego świata, gdzie jak poznajesz nową osobę to najpierw zlustruje cię od stóp po czubek głowy. Gdzie, kiedy chcesz zwyczajnie się pośmiać, to biorą cię za wariatkę. A zanim otworzysz drzwi sąsiadce albo teściowej to najpierw ustawiasz dzieci w rządku, a potem poprawiasz kołnierzyk. Świat potrzebuje luzu. Humoru. Dzieci potrzebują. Rodzina!

Czy będę mniej poważną mamą, gdy zaśpiewam Martyniuka skacząc ze ścierką? Złe pytanie, jasne, że będę niepoważna. A czy będę gorszą mamą? Czy moje wariactwa przekładają się na wartości jakie przekazuję dzieciom? W żadnym wypadku. Pokazuję tylko córkom, że można się totalnie wyluzować, a macierzyństwo, chociaż okraszone gorszymi chwilami, może być wesołe.

Kiedy krzyczę: “Sprzątaaaaczkooo, sprzątaaaaczkooo!!!“, to słyszę: “Mamo, znowu zapomniałaś, że nie mamy sprzątaczki“, a potem z uśmiechem na ustach cała trójka odnosi swoje talerze do zmywarki. Można bez kija? Można z uśmiechem, zamiast wydzierać się na dzieci?

Wchodzę do pokoju Martyny. Od kilku dni nie widziałam paneli na podłodze, książki, pluszaki, ubrania są wszędzie. Mogłabym się wściec (i w duszy nawet to robię), mogłabym rzucić jakimś akapitem albo wyzwać od leni śmierdzących, ale zamiast tego wchodzę, rozglądam się takim wzrokiem, że córka już wie co mam na myśli. Pociągam nosem. “Czujesz?“. Widzę uśmiech na jej twarzy. Pociągam nosem jeszcze bardziej, a mam czym! “Fuuuuuj, czujesz?“. Mała już wie, że tak śmierdzi leń. Nie chce śmierdzieć. Sprząta.

Patent na umycie zębów? Proszę bardzo. Kąpiel, kolacja, siusiu… i wtedy nagle dzieci robią się takie senne, że nie mają siły nawet unieść szczoteczki do zębów. Nie mówiąc już o wyciskaniu pasty, przecież to ponad ich siły. Rozśmieszam je. W sensie, skaczę jak pajac przed nimi i zaczynają się śmiać. “O nie!” – krzyczę. “Otwórzcie buzie… Czy wy to widzicie?” – podstawiam lusterko. “Małe robaczki zjadają wam zęby! Tylko nie to!!! Do rana zjedzą je wszystkie! Szybko, ratujmy zęby!“. Akcja ratunkowa trwa dwie minuty. Ufff, znów się udało.

Zachowajmy zdrową równowagę między poważnymi rozmowami na poważne tematy, a humorem, który ratuje nie tylko uzębienie mleczne, ale także nasze zszarpane nerwy. No, umówmy się, powodów do zdenerwowania to te małe, słodkie istoty dostarczają nam co chwilę. A w wakacje non stop. Wyciągnijmy kije z tyłków. Poluzujmy gumy w majtach.

Szalona matka skacząca przy smażeniu naleśników, udająca złą bakterię, gdy trzeba wziąć lekarstwo albo uspokajająca dzieci w nietypowy sposób jest fajniejsza niż ta, która karze dzieci chowając przed nimi lody na cały tydzień albo rozkazuje siedzieć na karnym jeżu przez całe trwające wieki 5 minut.

Wszystko można wyegzekwować naturalnym, jajcarskim podejściem. Nawet ciszę. Na przykład słowami: “Eeeejjjj, słyszycie? Słyszycie?“, a kiedy w końcu przestaną się drzeć, by usłyszeć to co mama, wypalić: “Ale piękna cisza, prawda? Posłuchajmy razem“.

Może się zdarzyć, że dziecko nazwie was wariatką. Ale przysięgam, ono chce być takim samym wariatem. I to jest cudne.