Oczami wyobraźni widzę całe to perfekcyjne macierzyństwo. Wyobrażam sobie jak mógłby wyglądać idealny dzień z życia mamy. I to jest takie piękne, och jakie piękne… na chwilę.
Bo widzę czyste dziecko siedzące sztywno przy stole. I to dziecko wcina jarmuż i marchewkę, nie ściąga koperku z ziemniaków i z prawdziwym uśmiechem na twarzy popija wszystko zwykłą źródlaną wodą. Blask białego obrusa jest dokładnie taki sam po obiedzie jak wcześniej. Nie muszę zbierać niczego z podłogi, denerwować się, że znów rękaw wypił połowę zupy, a włosy pożarły makaron.
Widzę posłuszne dziecko, zawsze wtedy, gdy proszę by posłuszne było. I siedzi sobie ono w kąciku nie zawracając mi głowy. Potrafi bawić się samodzielnie, godzinami układać puzzle i odzywać się jedynie wtedy, gdy je o coś zapytam.
Takie dziecko nie zżera niczego z podłogi, gdy uczy się przemierzać drogę z kuchni do pokoju na czworaka. Nie zagryza dziąseł, gdy próbujemy wyciągnąć mu w panice coś co właśnie zniknęło w buzi, a co zidentyfikowane przez nas jeszcze nie zostało. Szybko uczy się samodzielnego korzystania z toalety, ubierania się, zapinania guzików, a buty… cóż lewy zawsze jest lewym, a prawy prawym. Perfekcyjne dziecko nie ma problemów w nauce. Siada przy biurku, uczy się i zdaje na sześć. Nie panikuje, gdy się czegoś boi. Nie buntuje się, gdy mu się coś nie podoba. Nie drze się, gdy mu się czegoś zabroni.
Idealne macierzyństwo to nie walka o każdy zjedzony kęs, czyste ubranie i właściwe zachowanie. Jest takie, jakie sobie wymarzyliśmy. Maluchy zasypiają same w swoich pokojach, nikt nie wychodzi tysiąc razy z łóżka. Przesypiają całe noce, wstają prawą nogą i cieszą się na krem z zielonego groszku.
Widzę to cukierkowe macierzyństwo. I mdli mnie na samą myśl perfekcyjnej bieli w dziecięcym pokoju, pluszaków siedzących na półce od linijki, kredek ułożonych kolorystycznie w piórniku i pościeli złożonej jak w wojsku.
Widzę matkę, która nie docenia zjedzonego obiadu. Nie cieszy się ze spontanicznie posprzątanego pokoju. Matkę zawsze wyspaną i zrelaksowaną, której nie rozczula już widok spokojnie śpiącego maluszka. Taką, która nie ucieszy się, gdy po trzydziestu minutach zdenerwowania dziecko w końcu zapnie te cholerne guziki w płaszczu. Rodzice perfekcyjnych dzieci nie ronią łez wzruszenia, gdy dziecko po raz pierwszy samodzielnie przeczyta czterowersowy wiersz. Nie widzą postępów. Niczym niezwykłym jest godzina świętego spokoju.
Oczami wyobraźni widzę mamę, która nie zna uczucia ulgi, gdy wieczorem zapada cisza. Wino nie smakuje tak jak powinno. Nie odlicza tygodni, dni, godzin ani minut do wolnego wieczora, gdy w końcu może wyjść z koleżanką do kina. Nie ma oczekiwania. Nie ma celebrowania wyjątkowych chwil, skoro te wyjątkowe stały się codziennością.
I jakie to wszystko straszne i smutne.
Macierzyństwo musi być nieperfekcyjne. Musi! Byśmy mogły uczyć się na własnych błędach, cieszyć się z rzeczy małych, których nie zrozumie nikt inny tylko rodzic. Byśmy mogły umierać ze zmęczenia po zmierzchu i zmartwychwstawać o świcie. By móc odetchnąć po każdym dniu i mieć nadzieję na lepsze jutro. Byśmy mogły ryczeć nad łóżkiem gapiąc się w małe stópki wystające między szczebelkami. I wściekać się następnego dnia, gdy te same stópki będą uciekać po placu zabaw.
Doceniać, oczekiwać, odliczać, czuć ulgę, delektować się ciszą, upajać jednym kieliszkiem wina, uciekać, wracać, marzyć, smarkać w chusteczkę z bezradności i śmiać się w głos. Wszystkiego potrzebujemy po to, by macierzyństwo było nie tylko nieperfekcyjne, ale prawdziwe. By móc po latach i tak powiedzieć, że warto było. I że mimo wszystko były to najwspanialsze lata naszego życia. A robotę to odwaliłyśmy jednak dobrą.
Nie chciej robota, który sztywno siedzi przy stole. Nie chciej perfekcyjnej czystości ani miłośnika brokułów. Niech krzyczy, gdy mu źle. Płacze, gdy boli. Niech walczy o swoje, nawet jeśli walczy z tobą. Niech wyciąga pietruszkę z zupy i rozlewa kompot na czysty obrus. Macierzyństwo mimo to jest piękne. I właśnie dzięki tym okropnym chwilom i własnym słabościom możesz je docenić. Tak naprawdę docenić.