Tego dnia zmieniło się wszystko. Świat wywrócił się do góry nogami. Na świecie pojawił się młody człowiek, którego stworzyliśmy. Spełniły się marzenia, pojawiła się rodzina. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że sama będę miała problem ze znalezieniem się w nowej sytuacji.
Jestem mamą.
Jestem mamą.
Jestem mamą.
Na każdym kroku, w każdej sytuacji. Nie mogę jeść, bo jestem mamą. Nie mogę spać, bo jestem mamą. Nie mogę wyjść, pomyśleć o sobie, zadbać o siebie. Nie mogę spotkać się z koleżanką, podróżować, wypić ciepłej kawy. Nie mogę sprzątać, gotować, ćwiczyć. Nic nie mogę. Bo jestem mamą.
Pierwsze miesiące są trudne. Potrzebujemy czasu. I ja to szanuję. Sama dałam się ubrać w powyciągany dres, a na twarzy malowałam zmęczenie. Zarzuciłam kraty na okna, a na dłoniach widziałam kajdany. Złote, ale jednak uwierające…
Czas się jednak wyspowiadać. Sama przed sobą. Ileż to razy dziecko stało się nie przeszkodą, a wymówką? Tyle obowiązków, tyle spraw, tyle do ogarnięcia. I choćby nie wiem ile było na głowie… nie oszukujmy się, zawsze znajdzie się czas dla siebie.
Dlaczego do cholery mam pić zimną kawę? Nie lubię zimnej! Chcę się nią delektować i dojeść w końcu to ciasto. Nie mogę? A właściwie to dlaczego nie? Nie muszę zbierać ziaren, mielić ich, przynosić wody ze studni, grzać jej na piecu w ogromnym garnku, a wcześniej jeszcze w tym piecu napalić. W takiej sytuacji może bym się zastanowiła czy warto. Chociaż nie, poszłabym po tą wodę. Dla siebie.
Dlaczego nagle z fajnej, wesołej mamy, którą zamierzałam być mam stać się męczennicą? Dres? Lubię. Kupuję więc różowy/żółty/błękitny/fioletowy. Narzucam tusz na rzęsy i podbijam swój domowy świat. Naprawdę muszę wyjść ze SPA, by poczuć się dobrze we własnej skórze? Nurkuję w swojej wannie, nakładam maseczkę, robię peeling. I choćbym miała z tej wanny wychodzić dziesięć razy w ciągu wieczora to wejdę tam z powrotem. Bo mi się kurna należy!
Gdzie w tym wszystkim jest partner? Nagle mu się ręce związały, gdy trzeba zmienić pieluchę? Obiadu podać nie potrafi? Wyjść z wózkiem na spacer? To przecież idealny moment na spotkanie z koleżankami. Odpoczynek gdzieś indziej niż między regałami sklepowymi. Nic nie robisz, tylko siedzisz w domu? Brzmi znajomo, co? Odpowiedzią jest terapia wstrząsowa. Moja ulubiona. Rzucam mężowi, że jutro wychodzę, żeby przygotował się psychicznie na samotny bój z dziećmi i wiesz co? Wychodzę. Przez kilka następnych dni, a nawet tygodni nawet nie piśnie o tym, że „siedzenie” w domu jest super. Z uśmiechem na ustach widzę jak po kilku godzinach z maluchami sam zamyka się w łazience. Kwiczę ze śmiechu pod drzwiami. Przygotuj się mężu, za dwa tygodnie znów mnie nie będzie.
Wraz z porodem dupa nie przyrasta do kanapy. Bo karmię, bo przewijam, bo muszę odpocząć. Jasne, to wszystko jest ważne. Tylko do kogo potem są pretensje o zwisający brzuch rok po porodzie? Geny winne, kilogramy ciążowe winne, pech. Dziecko winne! Bo przecież nie ma czasu, a doba taka krótka. Piętnaście minut dziennie to nie maraton, do którego trzeba się przygotować. Każdego dnia mamy 1440 minut, zostanie 1425. Mało?
Czas postawić na szczerość. Często traktujemy dzieci jak wymówki. Niesprawiedliwie. Dziecko niczego nie zabiera, powinno napędzać do działania, motywować. Im szczęśliwsze jesteśmy tym chętniej powinnyśmy sięgać po książkę, pisać bloga, szydełkować, robić rzeczy, które kochamy. Nie, nie od razu. Dajmy sobie czas na oswojenie się z nową sytuacją, jaką jest macierzyństwo, a potem nogawki po uda i działajmy.
To nie dziecko jest winne, że zwyczajnie jesteś leniwa.