Miałam wtedy 16 lat. Byłam bardzo młodą dziewczyną, gdy poznałam swojego przyszłego męża. Oczywiście byłam przekonana, że takich Łukaszów to w moim życiu pewnie będzie jeszcze wielu, ale jak się okazało to właśnie jemu przysięgałam potem przed ołtarzem.
Trzy dni po swoich dwudziestych piątych urodzinach wyszłam za mąż. Byłam pierwszą kobietą ze swojego najbliższego otoczenia, która dała się „zaczipować”. Odrzuciłam intratną propozycję pracy, bo czułam, że teraz pragnę zostać mamą. Do swoich trzydziestych urodzin byłam już mamą trójki dzieci. Można by rzec, że to wszystko działo się bardzo szybko.
W tym czasie moje koleżanki wciąż studiowały. Robiły kolejne fakultety, specjalizacje, szkolenia. Rozwijały się wciąż zmieniając miejsca zamieszkania, wyjeżdżały za granicę, robiły karierę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak każdy sam wybiera swoją drogę, ale to właśnie one patrzyły na mnie z politowaniem. Usłyszałam kiedyś, że dałam się wrobić w małżeństwo i dzieci, a przecież wcale głupia nie jestem. Nie czuję się głupia, już nie.
Po latach spotykam jedną z tych koleżanek. Nie wyszła za mąż, ale bardzo pragnie dziecka. Kiedy decydowała się na wyjazd na studia zerwała z chłopakiem. Właśnie dla kariery. Dziś mówi mi, że czuje jak tyka biologiczny zegar i pewnie zostanie jej ciąża z przypadkowym facetem.
Kolejna z nich pisze mi, że bardzo chciałaby zostać mamą, ale przecież przez tyle lat pracowała na swój sukces, że nie może teraz pozwolić sobie na to, by wypaść z biznesowego toru. Zaprzepaści wtedy cały swój wysiłek. Jest u szczytu swojej kariery, ma przy sobie wspaniałą osobę i ciągle bije się z myślami.
I w końcu ta, która stwierdziła, że dałam się wmanewrować w dzieciaki, ze spuszczoną głową mówi: zazdroszczę ci. Po pięciu latach małżeństwa rozwodzi się. Dzieci nie ma. Za kilka lat skończy 40.
Czy mam satysfakcję? Oczywiście! Choć wolałabym jej nie mieć. Uważano mnie za głupszą, za kogoś kto żyje jak mu rodzice kazali (choć oni nigdy nie ingerowali w moje wybory), za dziewczynę ze wsi, której jedynym celem w życiu jest gotowanie zupy chłopu, sprzątanie domu i niańczenie gromadki dzieci.
Mam satysfakcję patrząc na znajome, które właśnie rodzą dzieci. Kiedy ja w nocy rycząc przykładałam Martynę do piersi, one imprezowały. Kiedy na spacerze z niemowlakiem w wózku chowałam rozciągnięty brzuch w spodnie spotykając którąś z nich, one błyszczały świetnym make up’em. Kiedy zastanawiałam się dlaczego trzeci dzień z rzędu moje dziecko nie robi kupy, one podpisywały umowy o pracę.
Patrzę na nie i się uśmiecham, bo czuję jak sprawiedliwy bywa ten świat. W moim domu nie ma już pieluch, butelek, płaczu z powodu bolących sutków ani żelu na bolesne ząbkowanie. Nie ma już baby bluesa ani poczucia bycia gorszym. Dziś odbieram wiadomości od starych znajomych: jak ty dałaś sobie z tym wszystkim radę?
Nie chcę wyjść na wredne babsko, nie życzę nikomu źle. Nie cieszę się, gdy któraś ma problemy z laktacją. Cieszę się jednak, że mam to wszystko za sobą. Moje dzieci są już w miarę samodzielne, zaczynają przygodę z przedszkolem i szkołą. Odzyskuję czas, szanse na realizację swoich celów, a przy tym mam kochającą się rodzinę. Nigdy nie jest za późno, by robić swoją własną karierę…
Widzę jak kolejne kobiety dały się „wmanewrować” w pieluchy i myślę sobie, że mogłabym teraz odwzajemnić się podobnym tekstem. Ale milczę. Wystarczy mi, że czuję się dobrze ze swoimi wyborami. Że nie muszę stać przed dylematem: dalszy biznes czy dziecko? Że nie muszę słuchać jak tyka mój zegar, ani martwić się, że nie ma w pobliżu żadnego potencjalnego ojca.
Mam tylko nadzieję, że następnym razem pomyślą zanim coś powiedzą. Bo życie bywa zaskakujące.