My, rodzice, zazwyczaj nie możemy doczekać się, kiedy nasze dziecko zacznie mówić. Przeżywamy każde nowe słowo, cieszymy się z jego postępów w nauce mówienia. Czasem maluch śmiesznie przekręci słowo, czasem powie coś niewyraźnie, a już na pewno zabawnie brzmi kiedy nie wypowiada jeszcze „r”.
Potem stopniowo chcielibyśmy je wyciszyć. Ciągle „mama” i „mama”. To potrafi dać w kość. Niekończące się historie, kiedy powinno już spać. Przerywanie w trakcie czytania książki i zadawanie miliona pytań. Znajome, co? I to wszystko, choć czasem denerwujące, jest jednak urocze.
Jakiś czas temu spotkałam znajomą, z którą dawno się nie widziałam. Jak to często bywa w takich sytuacjach, nie mogłyśmy się nagadać… o własnych dzieciach. W którymś momencie zaczęłyśmy wspominać te czasy, w których nasze dzieci nauczyły się mówić i za żadne skarby świata nie można było ich uciszyć. Przypomniała mi się wtedy historia, którą mojej mamie opowiedziała kucharka z naszego przedszkola. Martyna była bardzo gadatliwym dzieciakiem (jak już w końcu zaczęła mówić!) i często uciekała z sali zabaw, żeby pogawędzić sobie z kucharkami. Przy okazji, była też wiecznie głodnym dzieckiem, więc wcale się nie dziwię, że kierowała się w stronę przedszkolnej kuchni. Któregoś dnia wpadła tam i od progu rzuciła wzdychając: „Moja mama W KOŃCU kupiła sobie nowe buty! Nareszcie…”. Dzień wcześniej faktycznie udało mi się kupić nowe szpilki, a stojąc przed lustrem wypaliłam: „no nareszcie mam nowe buty!”.
Okazało się również, że Martyna opowiada o wszystkim co dzieje się w naszym domu. Nie miałam jej tego za złe, bo przecież miała zaledwie cztery lata, a dziecko w tym wieku jest niesamowicie szczere. Dla takiego malucha nie ma tematów tabu. Czasem nawet nie zorientuje się, że przekracza granicę prywatności. To tylko dziecko.
Znajoma przedszkolanka opowiadała mi kiedyś, że dziecka nie trzeba o nic pytać. Samo chętnie opowiada o domu i rodzicach. Panie w placówkach doskonale wiedzą kiedy rodzice nie śpią w jednym łóżku, kiedy mama kupiła sobie sukienkę i że tata pije za dużo piwa (bo słyszało, że mama tak powiedziała). Pokłócisz się z chłopem? Wiedz, że w przedszkolu już o tym wiedzą. Przeklinasz? To również nie umknie uwadze nauczycielek.
I kiedy ze znajomą tak wspominałyśmy zabawne historie z udziałem naszych dzieci, moja rozmówczyni rzuciła: „my tak wychowujemy syna, żeby wiedział, że nie można nikomu mówić o tym, co dzieje się w domu”. Nie skomentowałam tego, bo nawet nie zastanowiłam się nad sensem tego zdania, ale wieczorem kiedy oczywiście nic nie robiłam, tylko zwisałam z nudów z kanapy 😉 pomyślałam o mojej gadatliwej Martyśce. Czy robiła coś złego? Czy zabronić jej mówić o naszej rodzinie?
Doszłam do jednego wniosku. Kiedy zakazujemy dzieciom opowiadania o domu to tak jakbyśmy dawali znak, że tu dzieje się źle. Nie mówię tu o ochronie prywatności, ale o całkowitym zakazie rozmów o rodzinie. Umówmy się, siedmiolatek wie co jest stosowne i o czym można mówić, ale trzylatek tego nie zrozumie. Co więcej, maluch opowiada czasem niestworzone historie, ale dorośli nauczyciele (i kucharki) potrafią je odróżnić od prawdy.
Czy nie lepiej i prościej żyć w taki sposób, by nie wstydzić się własnego zachowania? Żyć tak, by nie kneblować dzieciom ust? A dopiero z czasem nauczyć ich czym jest prywatność?
Bo jeśli mąż głośno skomentuje przesoloną zupę, a dziecko przekaże, że mama źle gotuje to żaden wstyd. Raczej zabawna sytuacja. Ale kiedy powie, że tata jest idiotą, bo mama tak twierdzi to wstyd na całej linii. Jasne, że czasem mamy swoich partnerów za idiotów, zwłaszcza wtedy, gdy jesteśmy wściekłe, pytanie tylko czy dziecko powinno o tym wiedzieć? Może właśnie przez nieumiejętność poskromienia złych emocji zakazujemy dziecku mówić? Nie chcę tak.
Kontrolujmy swoje emocje nie ze wstydu przed nauczycielami, ale przed tym co mogą zauważyć nasze dzieci.
A one widzą i słyszą wszystko. Zapytajcie pierwszej lepszej przedszkolanki.