Odkąd zrozumiałam pewną rzecz jestem dużo spokojniejszą i radośniejszą mamą. Piszę o tym często, żeby przekazać innym rodzicom, że można, że warto, że rodzicielstwo, mimo że nieperfekcyjne, może być wspaniałe.
W moim słowniku nie ma słów „musisz” i „powinnaś”. Wykreśliłam je już dawno. Nic nie muszę. W żadnej sferze swojego życia. Ewentualnie mogę się nad czymś zastanowić, ale decyzję zawsze podejmuję zgodną z własnym sumieniem i swoimi wartościami. Nie uznaję jednej słusznej i najlepszej metody wychowawczej. Nie ma jednej idealnej drogi, którą powinien kierować się rodzic. Myślę, że wspaniałym drogowskazem jest nasza własna intuicja i chęć poznawania różnych rozwiązań, tak by móc samemu wybrać tę właściwą. A jedynymi osobami, które będą mogły ocenić mnie w roli mamy będą moje dorosłe dzieci.
Wspólnym mianownikiem każdego rodzicielstwa powinna być oczywiście miłość. I do niedawna wydawało mi się, że to zdecydowanie wystarczy, bo właśnie miłość powoduje, że kierujemy się dobrem naszych dzieci. Może nam się nie podobać sposób wychowywania, który wybrała przyjaciółka albo sąsiadka, ale trzeba wiedzieć, że każda z nich chce wyłącznie dobra dla swoich maluchów. Zupełnie inną sytuacją jest tutaj przemoc fizyczna lub psychiczna, na którą należy reagować, ale skupmy się jednak na tej większej części rodziców, która nie stosuje metod zakazanych przez polskie prawo.
Dlaczego więc sama miłość nie wystarczy? Otóż dotarło do mnie, że to kim teraz jestem, to co robię i w jaki sposób siebie postrzegam zawdzięczam temu jak sama byłam traktowana w dzieciństwie. Nie ma tu krzty przesady. Kilka dni temu udzielałam wywiadu dla pewnej gazety i dziennikarka powiedziała wprost : „pięknie pani pisze, ma pani talent”, a po chwili milczenia: „wie pani o tym?”. Pomijam fakt, że nie potrafię przyjmować komplementów i nadal czerwienię się słysząc takie słowa (olaboga! 32 lata i czerwień na twarzy!), ale widząc wasz spory odzew na moje posty, rzeczywiście jestem z siebie dumna. Jasne, że stylistycznie nie zawsze jest poprawnie. Interpunkcyjnie pewnie też, ale jeśli stała grupa mam regularnie wraca na bloga, to znaczy, że chyba nie jest najgorzej 😉
Tu przypomniała mi się pewna sytuacja ze szkoły podstawowej, kiedy napisałam wypracowanie na temat „Moja droga do szkoły”. Poniosła mnie wtedy wyobraźnia na tyle, że moja polonistka była zachwycona. Przeczytała to wypracowanie w pokoju nauczycielskim, a każda kolejna nauczycielka przychodząc na zajęcia gratulowała mi pięknego tekstu. Mogłam mieć wtedy ze trzynaście lat, a uczucie dumy, które wtedy mi towarzyszyło potrafię przypomnieć sobie do dziś.
Ktoś wtedy we mnie uwierzył. Ktoś pokazał mi, że mam rozwijać swój talent. Ktoś kibicował i angażował mnie we wszystkie szkolne projekty. Mimo, że kierunek kształcenia wybrałam potem trochę inny i niezgodny ze swoimi zainteresowaniami to poczucie, że coś potrafię i do czegoś się nadaję pozostało na długie lata. Może właśnie dlatego nie bałam się pisania w internecie. Może to było głównym zapalnikiem pomysłu, by założyć bloga już wtedy, gdy miałam szesnaście lat. A potem kolejnego, aż do „nieperfekcyjnej mamy”.
Analizując potem tylko tę jedną moją wypowiedź doszłam do wniosku, że takie samo wsparcie dostawałam zawsze od mamy. Nie poszłam jej drogą, bo cyferki i przywiązanie do biurka na kilka godzin dziennie nie jest dla mnie, ale to ona zawsze powtarzała mi „możesz być kim chcesz, wierzę w ciebie”. To ona zawsze mówiła, że jest ze mnie dumna. Nawet wtedy, gdy nic mi nie wychodziło, ona pochwalała moje starania, dzięki czemu wiedziałam, że warto podejmować kolejne próby.
Miłość nie wystarczy, by dzieci znały swoją wartość. Bez względu na wybrane metody wychowawcze nasze maluchy muszą czuć, że zawsze w nie wierzymy i doceniamy. To naprawdę owocuje na przyszłość, bo bez względu na opinię otoczenia nasze dzieci będą wiedziały, że są wartościowe. Że nie muszą być perfekcyjne i idealne, by móc powiedzieć sobie: mam talent! A potem iść tą drogą. Z ogromnym wsparciem u boku, wsparciem rodziców…