Od jakiegoś czasu obserwuję pewne zjawisko, w którym w sumie sama uczestniczę, na blogach, portalach i w telewizji. Z uśmiechem przyjmuję to, że promuje się nieperfekcyjne macierzyństwo. Że głośno mówi się o tym, że nie należy dążyć do ideału a rodzicielstwo nie jest usłane jedynie różami i nie rzygamy kolorową tęczą na prawo i lewo. Nawet jeśli zrobił się z tego trend, to i tak dobrze.
Dlatego, szczerze mówiąc, mam gdzieś jak zostanie odebrany ten wpis. Czy to modna zajawka, powtarzanie za wieloma czy spowiedź sfrustrowanej matki. Mam gdzieś, bo dziś zwyczajnie mam wszystkiego dość. Po dziurki w nosie. W tyłku. I gdzie tam jeszcze… Bo po prostu muszę to z siebie wyrzucić!
Siedzę w kuchni na podłodze i patrzę na swoje odbicie w meblach na wysoki połysk. Nie dość, że dziś nie podobam się sobie to jeszcze wkurzam się, bo co mnie podkusiło na takie fronty? Przecież tu widać wszystkie małe rączki i ślady po palcach dzieci. Wczoraj myłam, dziś tragedia.
Wiem, że do lustra się podobno pije, ale ja z obrzydzeniem spoglądam na te rozczochrane babisko i oczom nie wierzę. Postarzałam się, tylko czekać na siwe włosy. I zmarszczki. Nieważne, że wczoraj spędziłam pół dnia w salonie kosmetycznym i wyluzowałam się. Nieważne, że czułam się potem jak bogini albo co najmniej gwiazda Hollywood. Dziś czuję się brzydka. Po prostu.
I kiedy próbuję złapać myśli i jakoś poukładać je w głowie przybiegają dzieci. Nieco zaskoczone widokiem matki siedzącej na podłodze. Jeść chcą. Cholera, czy oni muszą ciągle jeść? Nie mogę sobie tak posiedzieć i poudawać, że mnie nie ma? Nie wiecie, gdzie jest chleb?
Zastanawiam się, czy to one są dziś wyjątkowo marudne czy ja mam jakiś problem. Znowu któraś płacze. Znowu się kłócą. Czy dziś jest pełnia? Albo jakieś kurna zawirowania w przyrodzie, że wszyscy tacy nerwowi? Dźwięk płaczu działa na mnie jak płachta na byka. Niech to ktoś wyłączy! Albo wyjdę stąd i nigdy nie wrócę! Mam ochotę walnąć pięścią w stół. Z całych sił.
Facet to jednak ma klawe życie. Wyjdzie taki do pracy i w nosie ma wszystko. Wróci jako kochany tatuś. Tatuś bohater, gwiazdor, superman. I rzucą mu się wszystkie na szyję, jakby chciały powiedzieć „dobrze, że jesteś; z matką nie da się wytrzymać”. Zazdroszczę mu tego. I już od progu niemiło się witam. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. No bo czym ja niby taka zmęczona jestem i dlaczego tak się denerwuję. Niezrozumiałe, co?
Mam naprawdę dość. Macierzyństwa. Siebie. Męża. Obowiązków domowych. Mam dość tych głośnych zabaw. I płaczu. I śmiechu. Zwyczajnie chciałabym wziąć urlop od życia. Jedną dobę. Jedną cholerną, krótką dobę! Bo nie może być tak, że nagle nie lubię swojego odbicia. Że nagle codzienność mnie denerwuje. Że przecież jeszcze wczoraj byłam szczęśliwa i swoją energią mogłabym obdzielić pół miasta, a dziś chowam się przed własną rodziną w kuchni i tę podłogę traktuję jak ostatnią deskę ratunku.
Ale nie mam wyrzutów. Wkurzam się, bo tak. I nie płaczę z tego powodu wcale. I nie wyrzucam sobie, że jestem złą mamą, kiepską żoną i beznadziejną panią domu. Wręcz przeciwnie, daję sobie prawo do takiego dnia. Daję sobie przyzwolenie do negatywnych emocji. Bo wiem, że za dzień, a może dwa wstanę z nowymi chęciami do działania. Że znów będę się uśmiechać a płacz dziecka nie wywoła we mnie torsji, jak dziś. Wyrzucę wszystkie złe emocje i będę cieszyć się swoim macierzyństwem, małżeństwem i tym, że mam swój kawałek podłogi do umycia. Serio, właśnie dlatego nie biczuję się epitetami, tylko grzecznie sobie siedzę w kącie, łykając łzy i czekam aż mi przejdzie.
Za ten dzień, a może dwa…