Macierzyństwo potrafi przytłoczyć. Tak samo jak dodaje nam skrzydeł na samym początku, tak podcina nam je i dodatkowo przywiązuje ogromny głaz do nogi po dłuższym czasie. Kiedyś myślałam, że jestem zwyczajnie złą mamą, bo śmiem marzyć o chwili spokoju. Być może nie nadaję się do tej roli, bo wieczorami bywam już tak zmęczona i wściekła na dzieci i samą siebie, że nie powinnam nazywać się „mamą”, „mamusią”. Mamusie tak nie wyglądają. Cieszą się swoim macierzyństwem, chodzą w różowych okularach, nie potrzebują snu, z radością pchają wózek przed sobą i spokojnym ciepłym głosem czytają bajki. Ja jestem taką „matką-wkurw”, taką jaką nie miałam być z założenia…
Pół roku temu nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak „dzień bez dzieci”. Weekend bez dzieci brzmiał jak wymysł wyobraźni. I gdybym nie wydała książki (a i tego się nie spodziewałam) to nadal żyłabym w błogiej nieświadomości. Otóż tak, czas spędzony bez dzieci nie jest już dla mnie fikcją. I kiedy poczułam jego smak przy promocji Nieperfekcyjnej Mamy to korzystam z niego nawet bez okazji. Za każdym razem jednak towarzyszy mi cała gama wspólnie wykluczających się emocji.
Kiedy zapisuję w kalendarzu dzień „wolności” drży mi ręka. Z podniecenia, z podekscytowania, z niecierpliwości. Odliczam tygodnie, dni, potem godziny do wielkiego wyjścia. Szykuję się jak sójka za morze, przymierzam, prasuję, zmieniam zdanie, poleruję szpilki, robię zakupy, znowu zmieniam zdanie, po czym uświadamiam sobie, że tak też nie zachowuje się „mamusia”.
Wychodzę z domu lekka niczym motyl. Bez zabawek i pogniecionych chrupek w torebce. Bez dresowych spodni na nogach i skarpetek „anty-gwałtów”. Bez wiszących dzieci obok. Nie pcham przed sobą wózka ani nie ciągnę nikogo za sobą. W ciszy, która nie lubi setnego „mamooooo”. Idę kręcąc pupą, robiąc dzióbka z czerwonych wyszminkowanych ust… Dobra, poniosło mnie. Nie robię, ale tak sobie wyobrażam, że mam usta. I że ładnie wyglądam bez smarków na rękawie. I nieważne czy idę na umówiony wywiad czy na spotkanie rodziców do przedszkola. Czy wychodzę na dwie godziny, czy wyjeżdżam na cały weekend. Cały bagaż zmęczenia zostawiam za wycieraczką swojego domu. Po to, by za chwilę do torebki zapakować wyrzuty sumienia.
Ale jeszcze nie teraz.
Teraz to czuję się jakbym wyszła z więzienia po wieloletniej odsiadce. Macham mężowi stojącemu w drzwiach z miną męczennika. „Tylko nie roznieście domu!” – rzucam żartobliwie i z ogromnym rogalem na buzi odjeżdżam w siną dal. Należy mi się, jak nic, należy!
Po pierwszych chwilach ekstazy i rozkoszowania się ciszą i swoją własną osobą przychodzi etap na wątpliwości i pytania. Dał im już zupy, czy jeszcze nie? Pora obiadu już minęła. Kurde, nie powiedziałam mu, żeby Pauli nie dorzucał pietruszki, bo nie zje. I że mają usiąść na nocniku przed spaniem. Zadzwonić? Nie, nie dzwonię, poradzi sobie przecież. Cholera, nie pokazałam mu, gdzie są piżamki. No dobra, przejrzy szafki to znajdzie. Wiedziałam, że to nie najlepszy pomysł z tym wyjazdem.
Zagłuszam swoje wątpliwości. Nie po to wyszłam przecież z domu, by myślami ciągle tam być. I to się nawet udaje, zwyczajnie się wyłączam i poświęcam temu po co przyszłam. Teraz można rzec, chwilo trwaj.
I wracam do domu. Wydawać by się mogło, że jak zbity pies, z podkuloną nogą, że oto nastał koniec wolności, a ja w kalendarzu nie mam nawet zapisanej kolejnej takiej daty… Nic bardziej mylnego. Wracam naładowana pozytywną energią, stęskniona za hałasem w moim domu, za tymi maciupeńkimi dłońmi na mojej twarzy, a nawet za smarkami na ramieniu. Nie mogę się doczekać kiedy włożę dres i wygodne kapcie, a potem zjemy zupę (bez pietruszki dla Pauliny). Wracam bardziej cierpliwa, opanowana, spokojna. Bardziej kochająca (?), wyrozumiała. Helołłłł MAMUSIA is back!
Po to, by za kilka dni zapisać nową datę na czerwono i odliczać do wolności od nowa…