Stoję w tej cholernej kuchni i nastawiam się psychicznie na kolejne gotowanie. Miałam to w końcu polubić. Bo przecież w końcu mam tę swoją kuchnię. Bo jest duża, tak jak chciałam. I nowa, nowiuteńka. I nadal nie lubię garów. Nie umiem dobrze ugotować, nie wkładam w to serca, mimo że szukam inspiracji i pasji w sobie.
Obieram marchewkę. Brudzi mi ręce. Znowu zapomniałam o rękawiczkach. Olać to. Życie przecież też zostawiło we mnie wiele śladów, o które nigdy nie prosiłam. Wszystkie zawiedzione marzenia, utracone przyjaźnie. To zawiedzione zaufanie. I patrzysz teraz na taką marchewkę, tfu! człowieka i wydaje ci się, że chyba nigdy tak naprawdę go nie znałaś, mimo że wydawał się być najbliższą ci osobą w pewnym momencie. I zostawił w tobie ranę tak głęboką, że niemożliwą do wyleczenia. Ileż razy tak było? Twardym być! Teraz twardym być, jak to warzywo!
Pietruszka. Intensywny zapach mi się nie podoba. A może zwyczajnie drażni mnie tak dlatego, że mam po prostu zły dzień? I że znów stoję nad garem nieugotowanej jeszcze zupy? Mnóstwo rzeczy mnie w życiu drażni. Ludzie z wysokim mniemaniem o sobie, ludzie kreujący się na ideały, wszystkowiedzące internetowe matki, które zawsze zhejtują cię jeśli napiszesz, że twoje dziecko nie było karmione piersią. Drażni mnie wścibstwo u innych. Drażni mnie, że można tak bardzo komuś życzyć źle i cieszyć się z cudzych niepowodzeń. Ci ludzie są jak obrana pietruszka, która zostaje mi w nozdrzach na pół dnia.
Cebula. No nareszcie jesteś. Można sobie popłakać i zwalić na cebulowy sok. Miliony razy brakowało mi ciebie, żeby ukryć, że powód jest inny, głębszy, ważniejszy. Ryczałam w poduszkę i obce ramię. Ryczałam samotnie i w towarzystwie przyjaciółki. I choć teraz jakby powodów mniej to wciąż pamiętam gorzki smak łez. Bo moje nie były słodkie, zawsze paliły mi gardło.
Kawałek selera jeszcze odkroję. A większa część pewnie znów się zepsuje. Ileż razy tak coś psułam, a potem lądowało wszystko w koszu. Marnotrawstwo jedzenia, o które znów pokłócę się z mężem. W życiu też kilka spraw zepsułam. Nieodwracalnie. Wracam do tego z sentymentu. I ogromnym bólem serca. Czekaj, dawaj tu z powrotem cebulę…
Gar się zapełnia. Zaczyna bulgotać. Gar życia, chciałoby się rzec. Jest tam wszystko czego dziś nie lubię, ale razem tworzy moje życie. Wszystkie negatywne emocje, smutne chwile, utracone nadzieje i bolące wspomnienia. Mieszam wielką łychą. Włączam okap. Co za przeraźliwy szum. Wszystkie opary wciąga do środka a ja patrzę jak ulatują. Za chwilę nie będzie tu nawet zapachu wspomnień. Nic nie będzie. Mogę zacząć od nowa.
Siadamy przy stole. Dzieciaki oblizują łyżki, przekomarzają się, jedno drugiemu wyjada z talerza. Jest gwarno i wesoło. I chyba tylko to się teraz liczy. To co wrzuciłam do „gara” stworzyło mnie. Zahartowało lub pozwoliło zmięknąć. Jestem tym kim jestem właśnie dzięki tym wszystkim doświadczeniom. Mam to co mam, bo postanowiłam pójść właśnie tą drogą. Mimo brudnych rąk, łzawiących oczu, drażniących ludzkich zachowań i zepsutych relacji. Siedzę przy stole ze swoją rodziną i celebruję tę chwilę.
I wracam do kuchni, żeby zmyć naczynia. Mimo wszystko, dobra ta moja zupa.