Podobno mamy nie biorą zwolnienia. Zajmują się dziećmi mimo ogromnego kataru, zmęczenia, gorączki i choroby, która powoli zwala z nóg. Nie biorą zwolnienia, bo nie mogą. A ja sobie pomyślałam: chrzanić to! Przecież moje dzieci mają także ojca!
Jelitówka zaatakowała Paulinę, potem dołączyła do niej Lilka. Martyna się uchowała, na szczęście. Dwa dni tulenia młodszych dzieci, noszenia, przytulania… i bam! Zaraziły matkę. Chyba po raz pierwszy odkąd są na świecie. Paskudny wirus, już nie tyle w częstotliwości i… jakości biegania do kibelka, a o tyle, że choroba w ciągu kilku godzin wypompowała ze mnie wszystkie siły. Nie byłam w stanie usiąść na kilka minut. Dosłownie jak balon, z którego uszło powietrze. Nie podniesie się i już. Pierwszy raz czułam, że nawet powieki mam za ciężkie by je utrzymać. Kobieta skała powalona przez grypę jelitową, tego jeszcze nie było.
I nie zamierzałam udawać super bohaterki. Postawiłam chłopa na nogi, mówiąc, że oto ma przed sobą troje swoich dzieci a ja ładuję się do łóżka. Nie budzić, nie stukać, nie przeszkadzać, nie ma mnie dla nikogo. Jasne, leżąc w sypialni słyszałam co chwilę marudzenie czy płacz dzieci, ale byłam niewzruszona. Biorę zwolnienie. Od życia. Przespałam pół dnia. Zjadłam nawet dwie grzanki. Wieczorem szybko znów wylądowałam w łóżku. Następnego dnia wstałam jak nowo narodzona.
Dałam sobie czas na chorowanie. Nie jestem robotem, nie mam nadprzyrodzonych sił, mój organizm również atakują wirusy. Choruję jak każdy człowiek i potrzebuję wtedy spokoju i ciszy. Nie zamierzałam udawać, że nic mi nie jest. Że zaraz przejdzie. Że ja taka silna a organizm dzielnie walczy z infekcją. Dobra mina do złej gry? Nie w tym przypadku. Dzieciom krzywda się nie działa, mężowi trochę się oberwało, ale świat kręci się nadal. Powaliło mnie, ot co, sprawa wielka. Mama wzięła zwolnienie. Dzięki temu szybko wróciłam do zdrowia i podwoiłam swoją chęć do pracy i zabawy z córkami. A mąż kolejny raz docenił mój codzienny wysiłek wkładany w wychowywanie dzieci.
Następnym razem też tak zrobię.