MOJA MACICA TO (NIE) MOJA SPRAWA!

Odwieczna walka toczy się między zwolennikami i przeciwnikami aborcji. Konflikt o to, od kiedy można nazwać płód człowiekiem wydaje się nie mieć końca.

Nie krzyczę wraz z tłumem kobiet: „moja macica, moja sprawa”, nie jestem „modna”. Dla mnie sprawa jest prosta. W 22 dniu od zapłodnienia zaczyna bić serce dziecka. Często jest to moment, w którym kobieta dopiero robi test ciążowy. Tak, w moim mniemaniu to jest już człowiek. Jestem przeciwna aborcji jako środka antykoncepcyjnego, jestem przeciwna jako pozbycia się problemu, wpadki, niechcianej ciąży. Uważam, że jeśli w dzisiejszych czasach mamy taki ogrom możliwości zabezpieczenia to cholera, korzystajmy z tego, jeśli nie planujemy powiększenia rodziny. Co więcej, nawet w przypadku zaliczenia wpadki, nie usunęłabym ciąży. Tak, jestem wierzącą osobą, gdyby ktoś pytał. Ale nie do mnie należy ocena sumienia innych osób i nigdy nie wydaję swojego „osądu”.

Nowa ustawa antyaborcyjna, jeśli wejdzie w życie, skrzywdzi jednak wiele osób. I jeśli pomyślę, że mogłaby dotknąć moją rodzinę to chce mi się krzyczeć. Pomijając sprawę wiary lub jej braku, projekt ustawy pisał chyba jakiś oszołom. Według niej ma obowiązywać całkowity zakaz aborcji na terenie naszego kraju. Co oznacza, że:

  • moja (przyjmijmy) piętnastoletnia, brutalnie zgwałcona córka, będzie musiała urodzić dziecko poczęte podczas gwałtu. Ani lekarze, ani rząd nie zainteresują się jej stanem psychicznym. Nie będzie dla nich ważne, że przeżyła traumę, że być może nie będzie w stanie normalnie żyć, że może potrzebować długiego leczenia, żeby w ogóle przestać bać się ludzi. Za to będzie musiała urodzić dziecko jakiegoś bydlaka, który napadł na nią, bądź dosypał czegoś do coli i wykorzystał. Będzie musiała wydać na świat jego dziecko, dbać i troszczyć się o nie, pokochać…

  • jeśli za kilka lat stwierdzę, że jednak chcę jeszcze urodzić dziecko i poronię… to mimo swojego bólu i cierpienia zostanę postawiona przed sąd, by udowadniać, że chciałam tego dziecka a jego strata nie była moją winą… Jeśli którakolwiek z moich córek będzie miała problem z donoszeniem ciąży i będzie ronić, to za każdym razem będzie musiała udowadniać, że nie zrobiła nic złego. To jest nieludzkie i niewyobrażalne dla matki, która straciła wyczekiwane dziecko!

  • jeśli zajdę w ciążę i płód nie będzie się dobrze rozwijał, jeśli dziecku nie wykształci się mózg, jeśli nie będzie miało szans na przeżycie poza moim łonem, będę ZMUSZONA, żeby je urodzić. Idąc dalej, nawet jeśli ciąża będzie zagrażała mojemu życiu, będę musiała donosić ją do końca. To rząd skaże mnie na pewną śmierć, to rząd osieroci moje córeczki, to on zabierze im mamę, bo według niego miałam obowiązek urodzić. Czy w takim przypadku szykując się do porodu mam pożegnać się ze starszymi dziećmi w domu???

Dają nam pięćset złotych jak cholerną marchewkę na kiju i zachęcają, żebyśmy się rozmnażali. Jednocześnie powodują, że zaczniemy bać się zachodzić w ciążę, będziemy rezygnować po urodzeniu pierwszego dziecka z kolejnych. Jeśli były jakiekolwiek komplikacje podczas pierwszego porodu, żadna zdrowa na umyśle matka nie zdecyduje się przy takiej ustawie na kolejny. Mam stawiać na szali z jednej strony pięć stów a z drugiej swoje życie? Jesteście śmieszni. Nie zgodzę się na nierówną walkę jeśli moje dzieci mogą stracić mamę… Chcecie zachęcić, a skutecznie zniechęcacie!

Jako osoba wierząca, jestem przeciwna ogólnodostępnej aborcji. Skoro zabójstwo dorosłego człowieka jest przestępstwem, to przestępstwem również powinno być zabójstwo płodu, którego serce bije. Mam prawo tak uważać. Natomiast nie mam prawa oceniać kobiet zgwałconych, kobiet, których dziecko urodzi się i od razu umrze oraz kobiet, które pójdą na pewną śmierć, bo ciąża okaże się dla nich samobójstwem (choć powinno się rzec, zabójstwem przez rząd). Kim jestem, żeby je oceniać? Prawo powinno chronić życie, czy w ten sposób rzeczywiście je chroni?