To był ciężki dzień. Kolejny ciężki dzień. Kiedy wieczorem w końcu cała trójca zasnęła, usiadłam na kanapie. Wyciągnęłam nogi, wyłączyłam tv. Siedziałam w ciszy. Absolutnej. Chwilo trwaj! Wyobraziłam sobie swój świat bez dzieci, bez męża. To wcale nie było takie trudne. Oczami wyobraźni widziałam, że mieszkam sama. Nigdy tak naprawdę sama nie byłam, więc tym bardziej łatwo było mi marzyć. Mieszkam więc sama. Wstaję rano, bez pośpiechu robię się na bóstwo. Wychodzę taka wypicowana do pracy. Potem idę na zakupy. Albo do kosmetyczki. Albo do klubu fitness. Spotykam się z koleżankami (choć tu mógłby być problem, bo wszystkie mężate i dzieciate). Zjadam kolację na mieście, oglądam film w kinie. Wracam do domu, leżę godzinę w wannie. Czytam książkę do snu. Sama mogę decydować o sobie. Gdzie idę, kiedy, z kim. Nie muszę gotować ani nic planować dzień wcześniej. W sobotę śpię do południa. Imprezuję całą kolejną noc. Nic nikomu nie jestem winna, nie mam żadnych zobowiązań. Wolna niczym ptak. I będę egoistką. Nigdy nią przecież nie byłam, zawsze najpierw myślałam o innych. Ale tym razem będzie dokładnie odwrotnie. Ja, ja, ja i moje potrzeby! I tak dzień, dwa, miesiąc…
Co potem? Czy to nie jest tak, że trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona? Że zazdroszczę innym absolutnej wolności, bo sama jej nie mam? Co po miesiącu? Albo roku? Kupię sobie pewnie kota, może dwa, ewentualnie piętnaście. I umrę sobie sama. Wtedy kiedy będę chciała, bo przecież mogę zdecydować.
Pointa nasuwa mi się sama. Jest ciężko, ale te małe śpiące szkraby to przecież sens mojego życia. Dzieci, rodzina, nasze plany i marzenia… W głębi serca wiem, że jest dobrze!
Uśmiecham się do swoich myśli. Wstaję z kanapy. Idę do kuchni. Ktoś przecież musi pozmywać te gary…