Nie będę truła o tym, że macierzyństwo to nie sama słodycz, że często bywa przereklamowane bla bla bla. O tym wie każda matka. Każda!
Bo bywają takie dni, że nie dość, że sama wstaję lewą nogą, to jeszcze dzieci dają w kość. Ledwo oczy rano otworzą i nic im nie pasuje. Wiem, że ta doba będzie ciężka. Pół biedy jeśli w nocy spały, ale zdarza się tak, że wstaję po kilka razy, żeby podnieść smoczka, albo znaleźć go gdzieś zakopanego w kołdrze. Potem nie jest wcale lżej. Albo nie chcą jeść, albo ciągle głodne. Zabawka nie pasuje, a to skarpetki uwierają i co minutę zakładam na stopy od nowa, a to nie chcą iść na popołudniową drzemkę. Można wymieniać w nieskończoność. Najgorsza z opcji to deszcz i wiatr za oknem, bo muszę cały dzień spędzić w domu a czas ciągnie się jak flaki z olejem. Myśl o obiedzie powoduje, że znów podnosi mi się ciśnienie. Tak bardzo lubią zupę jarzynową, ale nie będę przecież podawać jej czwarty dzień z rzędu. Coś trzeba wymyślić. W końcu robię coś na szybciocha a potem z wyrzutami sumienia podaję maluchom. Pranie, sprzątanie, prasowanie. Nie daję rady, bo akurat dziś moje pociechy postanowiły przyczepić mi się do nogi. I tak przyczepione będą do wieczora. Bo tak. Mam dość, mam serdecznie dość! Niech ten dzień się w końcu skończy, może jutro będzie łatwiej. Może wyjdzie słońce i przestanę być taka poirytowana. Niech tylko chłop wróci, wyżalę cię. Że taki sajgon mi urządziły… A potem go zostawię z nimi, niech zobaczy jak to jest. Zamknę się w łazience. O tak! Zamknę się, włączę radio i będę udawać, że nic nie słyszę i nie widzę. Nie ma mnie!
I w końcu wraca tatuś. Nie zdążyłam jeszcze nic powiedzieć a on zaczyna opowiadać, że poznał fajne małżeństwo. Młodzi ludzie z dwójką dzieci. Starsze w wieku naszej starszej córki. Chore. Po sepsie, zero odporności, od trzech miesięcy na antybiotykach. Młodsze, wcześniak (tak jak moje zdrowe bliźniaczki) z poważną chorobą wzroku. I opowiada mi jak żyją, jak funkcjonują, jak sobie radzą na co dzień.
I nagle czuję, jak palą mnie łzy na policzkach. Co ja w ogóle wiem o życiu? Czy zbieranie skarpetek po dzieciach, brak planów na obiad, nieprzespana noc i brak czasu na prasowanie to w ogóle są jakieś problemy? I jest mi tak wstyd. Tak cholernie wstyd. Nie chodzi wcale o to, że ktoś ma gorzej. Ale o to, że zrobiłam z siebie męczennicę, podczas gdy powinnam cieszyć się swoim macierzyństwem. Że zgubiłam tę radość, na rzecz domowych obowiązków i użalania się nad sobą. Jestem okropna! Mam przecież tyle szczęścia, że mogłabym obdzielić kilka rodzin. Gdzie moja wdzięczność? Kiedy przestałam to doceniać?
Tak! Wstyd mi, za to kim się stałam!