A KIEDY ODEJDĘ…

1 listopada to jedna z nielicznych dat w roku, kiedy naprawdę potrafię się wyciszyć i pomyśleć o swoim życiu. To taki spokojny dzień, idealny na przemyślenia.

Kiedy stałam ostatnio nad grobami najbliższych pomyślałam: „Kiedyś ciebie tak wsadzą w dół, zakopią, przyjdą raz w roku zapalić znicz. Byłaś, nie ma cię. Koniec.” I autentycznie zrobiło mi się smutno. Nie chcę być kimś, komu zapala się znicz, bo tak wypada. Przy grobie kogo rodzina odstoi swoje, skacząc z nogi na nogę, bo zimno i wróci do swoich domów. Chcę, żeby ktoś za mną tęsknił. Tak naprawdę. Żeby komuś brakowało mojego towarzystwa. Może to egoistyczne, ale cholera, nie chcę być jednym z wielu nagrobków na cmentarzu.

Chcę być zapamiętana jako wspaniała mama, przyjaciółka swoich córek. Jako wymarzona żona, mimo, że wcale nie idealna. Kobieta życia, której brak powoduje absolutną pustkę w sercu. Chcę, żeby przyjaciele i znajomi tęsknili za moim durnowatym poczuciem humoru. Żeby siostry odczuły stratę pokrewnej duszy a nie tylko członka rodziny. Chcę kiedyś być szaloną babcią, niestandardową, taką jaką wnuki kochają do szaleństwa. Żeby przychodziły na cmentarz nie z poczucia obowiązku, ale z prawdziwej potrzeby. Chcę być zapamiętana jako kobieta, która nie boi się wyrażać swojego zdania zarówno na blogu jak i w codziennym życiu. Taka żyleta, którą się mimo wszystko darzy sympatią.

Nie wiem, kiedy nadejdzie mój ostatni dzień. Nie wiem czy wtedy będę czuła się spełnionym człowiekiem. Ale chcę, żeby pamięć o mnie żyła. W głowach, sercach i ustach ludzi, których kocham. Nie godzę się na to, żeby być nazwaną zwłokami.

Boję się śmierci. Choć nie samego odejścia, a swojej śmierci w pamięci innych…