Kiedy czytam o tym jaka jesień jest piękna, kolorowa, urocza i sratata to nóż w kieszeni mi się otwiera. Nienawidzę jesieni, bo przychodzi tak szybko po pięknym lecie. Nie dostrzegam kolorowych liści i wszechogarniającego umiłowania bawełnianych kapci. Jesienią to ja mam depresję. I marzę, żeby wejść w jakąś norę, w której nikt mnie nie znajdzie. Nie cierpię okesu grzewczego, bo zatyka mi nos. Deszcz powoduje, że zapadam się w sobie. A teraz mam troje dzieci… i nie wytłumaczę im przecież, że mama jest zła jak osa, bo pora roku się zmieniła.
Zawsze tak było. Niestety zauważam, że im starsza jestem, tym moja nienawiść do jesieni rośnie. Dni są takie krótkie a wieczory melancholijne. I ten odwieczny problem, jak ubrać dziecko… Sama bluza czy już kurtka? Co z czapką? W przedszkolnej szatni kątem oka zauważam, że jedno z dzieci ma już czapę. A ja nie dałam dziecku… Pół dnia zastanawiam się, kto zwariował, ja czy tamta matka. Dziecko wraca z gilem wiszącym do pasa a mój mózg rozgrzewa się do czerwoności. Czy to ta słynna jesienna aura czy brak cholernej czapki…
Siadam w ten długi wieczór, gdy dzieci w końcu postanowią zasnąć i gapię się w ścianę. Kuchnia do ogarnięcia, maile bez odpowiedzi, sterta prasowania aż się prosi, żeby ją sprzątnąć… i brak energii. Zasiadam w końcu i przed laptopem, koleżanka z fejsa wrzuca fotkę z ciepłym kakao, kolorowymi papuciami i opisem z serii “rzygam tęczą”. Bujanego fotela brakuje, myślę. Zamykam laptopa. Maile zaczekają. Zmywam resztki naczyń z miną godną pożałowania. Ciepła kąpiel nie pomaga. Wlokę za sobą nogi idąc w kierunku łóżka. Przykrywam się kołdrą… zasnąć… na długo… przespać ten czas…
Taka jesień.