KARMIENIE PIERSIĄ JUŻ MNIE NIE RUSZA

 

Patrzę na te wszystkie zdjęcia kobiet karmiących piersią. Co czuję? Nic. Absolutnie nic. Cieszę się, że czerpią z tego radość, że im się udało, że mogą, że znalazły pomoc. Ale nie czuję nic. Mój mózg wyrzucił wszystkie emocje z tym związane. Zwłaszcza te złe.

Będąc w ciąży wiedziałam, że będę karmić. Byłam tego pewna. Bo dlaczego miałoby być inaczej? Nigdy nie przypuszczałabym, że będę miała problem.

Dziecko w szpitalu płakało, więc położna przyniosła kieliszeczek mleka modyfikowanego. Wbrew sobie podałam go córce. Trzęsącą się ręką. Wiedziałam z poradników, które pochłonęłam w ogromnej ilości już w ciąży, że nie powinnam. A z drugiej strony stoi kobieta, położna, ktoś kto chyba się na tym zna. Mówi, że dziecko nie może być głodne. Że musi przybrać. Wręcza mi ten cholerny kieliszek i wychodzi. Powtarzam sobie, że nic złego się nie dzieje. Będę posłuszna, a w domu zawalczę o pokarm.

I walczę jak lew. Mała ssie pięć minut, po czym zasypia. Budzi się już po piętnastu minutach, po to by ssać kolejne pięć… Codziennie. Przez całą dobę. Czuję się wykończona. Wiem, że nie mogę mieć za mało pokarmu. Że wszystkie kobiety są w stanie wykarmić potomstwo. Że trzeba przystawiać i przystawiać. I że w końcu się uda. I przystawiam. Ryczę za każdym razem. Jestem wściekła na siebie, na dziecko, na poradniki, na cholerne położne.

Dzwonię do przychodni. „Widocznie trafił się pani leniuszek…” – słyszę w słuchawce. Dzięki. Pomocne to nie było.

Szukam wsparcia. Nie zostawię tego tak! Musi być jakiś sposób. Zgłaszam się do poradni laktacyjnej. Uprzejma pani pokazuje mi jak prawidłowo przystawić dziecko do piersi. Okazuje się, że wszystko robię dobrze. A Martyna wciąż zasypia po pięciu minutach, by zbudzić się za chwilę i krzyczeć.

Przerasta mnie to. Piersi bolą. Zagryzam zęby za każdym razem, gdy przystawiam małą. Mam wrażenie, że przez całą dobę nie robię nic innego tylko siedzę z wywalonym cycem i karmię. Nie nadążam z obowiązkami, czuję się zaniedbana, brzydka, gruba. I nie potrafię wykarmić maleństwa…

Dostaję czterdziestostopniowej gorączki. Zapalenie piersi. Antybiotyk. Ból nie do opisania.

Któregoś dnia zrzucam z szafki wszystkie poradniki. Jak scena filmowa, gdy główny bohater wpada w szał. Mąż kupuje mleko modyfikowane. Podając jej butelkę do ust, łzy kapią mi na jej ubranie. Tak wygląda porażka?

Martyna wypija duszkiem wszystko. Potem śpi bite sześć godzin. Wysypiam się. Wstaję z poczuciem przegranej, ale jestem wyspana. Po trzech miesiącach rezygnuję z katuszy.

Za każdym razem potem, gdy widzę kobietę karmiącą piersią, zazdroszczę. Że inne mogły, a ja nie. Że podano mi to mleko już w szpitalu. Że nie znalazłam pomocy od osób, które powinny ją nieść. Że… jestem gorszą mamą.

Mijają lata. Patrzę na swoje trzy córki. Dostały tyle mojego pokarmu ile miałam. Karmiłam jak potrafiłam. Nie czuję się przegraną. Emocje ucichły. Jestem najfajniejszą mamą dla swoich dzieci. Nie zazdroszczę innym. Cieszę się z nimi.

Jeszcze dwa lata temu Światowy Tydzień Karmienia Piersią wywoływał we mnie uczucie pustki, smutku, żalu. Dziś nie wywołuje już nic. Wygrałam.

 

 

Powyższy tekst absolutnie nie jest nagonką na karmienie piersią ani pieśnią pochwalną karmienia butelką.