DURNA METODA WYCHOWAWCZA, KTÓRA ZADZIAŁAŁA NA MNIE JAK ZIMNY PRYSZNIC

 

Kiedy zostałam mamą po raz pierwszy nie wiedziałam kompletnie nic o wychowywaniu dzieci. Jeszcze wtedy planowałam zostać perfekcyjną matką, więc nakupowałam mnóstwo poradników… i obejrzałam wszystkie odcinki z wszystkich sezonów Super Niani. Co, jak się okazuje, dawno jest nieaktualne, bo stosowane tam metody (niektóre) nie są dziś polecane (karne krzesełko na przykład).

Nie miałam od kogo czerpać informacji. Mama była blisko, ale to jednak inne pokolenie i jej rady również były nieco przeterminowane. Koleżanki i siostry nie miały jeszcze swoich dzieci, więc w tym temacie były równie zielone jak ja. Książki i internet to jedyne źródło wiedzy jaki miałam. Czytałam więc wieczorami, udzielałam się na forum dla świeżo upieczonych mamusiek i wiedziałam, że “muszę” stosować się do tych nowoczesnych metod.

Zapomniałam jednak o najważniejszym. O tym co ja myślę, co ja czuję i co moja intuicja mi podpowiada. Ślepo wierzyłam w te wszystkie “musisz”, “nie możesz” i “powinnaś”.

Dlatego jako mama z jedenastoletnim doświadczeniem i trójką dzieci w załodze powiem Wam jedno: WSZYSTKO CO PRZECZYTACIE PRZESIEJCIE PRZEZ WIELKIE SITO WŁASNEGO SERCA!

Kiedy Martyna była malutka nie chciała zasypiać sama. Męczyło mnie to strasznie, a każdy wieczór zdawał się nie mieć końca. Przeczytałam o metodzie 3-5-7, która polegała na tym, że zostawiało się malca w łóżeczku… a on płakał. Najpierw wchodziło się do pokoju po 3 minutach, potem po 5, a następnie po siedmiu. W międzyczasie dziecko oczywiście płakało. Pierwszy wieczór – zastosowane. Z bólem serca słuchałam jej krzyków, ale twardo siedziałam na korytarzu pilnując minut. Za drugim podejściem, gdy wyszłam, a ona zaczęła płakać pomyślałam sobie: “kurwa! co ja robię?”. Wróciłam, wzięłam ją w ramiona i zaczęłam przepraszać.

Czułam się jak idiotka nabita w butelkę. Wcale nie dlatego, że nie działało, ale to było niezgodne z tym co czuję. Moja córeczka mnie potrzebowała, a ja próbowałam ją WYTRESOWAĆ!

Te rady, to coś innego niż “nie dawaj roczniakowi czekolady”, bo jak się dobrze zastanowić to faktycznie taki maluch nie potrzebuje dawki cukru. Ale już “nie reaguj na płacz” to hardcore.

Oczywiście, że od razu z tyłu głowy słyszałam, że pewnie ją rozpieszczę, nauczę noszenia, będę miała przesrane. Z drugiej strony serce wołało: i co z tego? Jak się domyślacie nie wyrosła z niej boidupa, nie noszę jej dziś do snu (bo w sumie nawet bym jej nie podniosła) i wcale nie miałam przesrane. Miałam za to czyste sumienie.

Nie wierzcie ślepo w żadną metodę, zwłaszcza tę, która tresuje. To mały człowiek, który płaczem pokazuje, że czegoś mu brakuje, coś boli, coś doskwiera. Słuchajcie intuicji, która często dobrze podpowiada lub szukajcie sposobów u specjalistów, bo każde takie “u mnie działało” może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

Nie dajcie sobie wmówić, że jedna metoda jest lepsza od drugiej. Żadna nie jest idealna. Dobra jest tylko ta, która nie krzywdzi ani Was, ani Waszych dzieci.