PRZEBUDZENIE

 

Obudziłam się pewnej soboty o godzinie dziesiątej. Czułam, że to i tak za wcześnie, więc poleżałam jeszcze z godzinę. Potem wzięłam książkę do ręki zatracając się w niej do reszty. Około południa poczułam się głodna.

Założyłam szlafrok na plecy. Zrobiłam sobie kawę, ciepłe śniadanie i z wyciągniętymi nogami usiadłam na tarasie. Wsłuchiwałam się w ciszę, potem delektowałam się muzyką ptaków. Jak błogo, jak cudnie… To była najlepsza decyzja w życiu, przeprowadzić się na wieś.

Posprzątałam kuchnię po śniadaniu, która i tak jest zawsze sterylnie czysta. Jej biel prawie razi w oczy. Jest tak jak zawsze chciałam, białe ściany, białe fronty kuchennych mebli, lśniąca podłoga. Podlałam kwiaty, zadzwoniłam do koleżanki i przygotowałam sobie kąpiel.

Leżałam w wannie kolejną godzinę. Zdążyłam się umyć, zrobić peeling, nałożyć maseczkę na twarz i kolejną na włosy, nabalsamować ciało, ułożyć fryzurę. Zrobiłam wszystko to, o czym marzy każda kobieta co rano. Zadbałam o siebie. Tak naprawdę zadbałam, bez pośpiechu i z ogromną dokładnością.

Kurier przywiózł nową kieckę. Nie, czekaj, trzy nowe kiecki. I buty. I torebkę do tego. Fantastyczna sprawa, móc wydać wszystkie pieniądze tylko na siebie. Myśleć tylko o sobie. Robić tylko to, na co ma się ochotę. Czy nie o to w życiu chodzi, by się spełniać i realizować własne marzenia?

Jak dobrze, że nie muszę gotować. Na samą myśl, że zamówię sobie jedzenie z dostawą do domu uśmiecham się. Menu długie, a ja mogę brać co tylko zapragnę. I mam pewność, że będzie mi smakowało, a kucharz niczego nie zepsuje. Codziennie tam zamawiam. W zasadzie to nie wiem, po co mi zmywarka, skoro ten jeden talerz od razu umyję pod bieżącą wodą.

Najedzona i znudzona wybieram się do ogrodu. Spędzę tam kolejne godziny na błogim lenistwie. A to dopiero pierwszy dzień weekendu. Kolejny wygląda dokładnie tak samo. I kolejny, następny i jeszcze jeden. Z tą różnicą, że osiem godzin spędzam w pracy. Raz w tygodniu robię pranie, raz duże zakupy w supermarkecie, czasem odkurzę, czasem nie. Nie ma kto nabrudzić, więc i pracy za dużo nie mam. Wymarzony spokój i… nuda.

Nagle budzi mnie jakiś krzyk. Potrzebuję chwili, by zrozumieć co się stało. Zerkam jednym okiem na budzik. Szósta. W sobotę. A miałam w planach leżeć do dziesiątej.

Wychodząc z sypialni potykam się o jakieś przedmioty. Wchodzę do kuchni, w której wczoraj miałam posprzątać, ale zaległam na kanapie ze zmęczenia. Szukam czystego kubka i zaparzam kawę. Tęskniącym wzrokiem lustruję taras. Kiedyś tam jeszcze usiądę w spokoju… Dostrzegam na półce książkę. Otwieram zaznaczoną pocztówką stronę. W tym miejscu ją ostatnio skończyłam. Dotarłam prawie do polowy. Wczoraj minął miesiąc.

Znów ten przerażający krzyk. Skąd on dobiega? Wchodzę do łazienki. Szybkie mycie zębów, jeszcze szybsze twarzy. Patrzę na kremy i peelingi zakurzone na półce. Może dziś wieczorem w końcu ich użyję… Ostatnio zdążyłam nawet pomalować trzy paznokcie. Krzyyyyk. Idę już, idę.

Otwieram drzwi pokoju. Wchodzę w paszczę lwa. Siedzą i łypią na mnie tymi swoimi ślicznymi oczami. „Mamaaaaaa” – radosny krzyk.

W pośpiechu robię śniadanie, jeszcze nie zdążyli się ubrać, a już głośno w domu. I tak już będzie do wieczora. Za kilka godzin będę miała wszystkiego dosyć i zamarzę o realnym obrazie ze swojego snu. O sterylnie czystej kuchni, godzinie w wannie, śpiewie ptaków i gotowym, pod nos podanym obiedzie. Ale teraz… teraz spoglądam na kłócące się o klocek dzieci. Siadam obok, a one rzucają mi się na szyję. Czuję te małe rączki, słyszę głośny, radosny pisk, czuję zapach życia, które sama stworzyłam. Przytulam je z całych sił i myślę sobie: „Jak dobrze, że jesteście…”