PO PORODZIE STAŁAM SIĘ BEKSĄ

 

Pamiętam jeszcze to oczekiwanie. Pamiętam to zniecierpliwienie, kiedy w końcu moje pierwsze dziecko pojawi się w domu. Dotykałam ogromnego brzucha i szeptałam, że niedługo się zobaczymy…

I przychodzi w końcu ta wymarzona chwila. Kładę swoją córkę do wypielęgnowanego łóżeczka, z pachnącą pościelą w sterylnie wysprzątanym pokoju. Widzę to małe ciałko tonące niemal w za dużej kołderce. To obraz, który śnił mi się przez kilka ostatnich tygodni. Nareszcie jesteśmy razem. I powinnam teraz tańczyć z radości i tulić w nieskończoność swoją córeczkę i płakać ze szczęścia…

No i ryczę. Cały czas ryczę. Gdy śpi i gdy nie śpi. Kiedy karmię i kiedy odkładam. Przed kąpielą i po. Łzy zalewają moje macierzyństwo. Jestem rozdrażniona, nie mogę patrzeć na tego swojego męża, który z przerażeniem patrzy na to, co się ze mną dzieje. Wyjątkowo denerwuje mnie, że znów zostawił naczynia w zlewie. I że mnie przytula. I że nie przytula. I że chce pomóc. I że nie ma go, gdy go akurat teraz potrzebuję.

Jestem zmęczona. Wszystkim. Oddychanie mnie męczy. Karmienie mnie dobija. Ciągłe pobudki sprawiają, że wyglądam jak zombie. Kładę się do łóżka i zamiast spać wypłakuję sobie oczy. Bo wiem, że za chwilę będę musiała wstać i wyjąć tę cholerną pierś i znów karmić. A potem nie zdążę znów zasnąć, gdy się obudzi głodna.

A potem stoję nad łóżeczkiem i patrzę na swoją córkę. Jest śliczna. Jest taka idealna. I dopadają mnie wyrzuty sumienia, że zasługuje na najlepszą mamę na świecie, a trafiła jej się taka beznadziejna, która tylko płakać potrafi. I że nie radzę sobie. Że karmienie jest udręką. Że irytuje mnie jej płacz. Że tęsknię za swoim beztroskim życiem sprzed ciąży. Że mam poczucie jakiejś beznadziejnej pustki. Że nie tak powinno być! Nie zasługuję na nią. Tylu ludzi czeka na swoje dziecko, a ja nie potrafię się w pełni cieszyć swoim macierzyństwem.

Postanawiam wziąć się w garść. Nie odstępuję małej na krok. Zapominam o sobie. Powinnam być lepszą mamą. Nadsłuchuję w nocy czy oddycha. Sprawdzam temperaturę w domu. Wypisuję wszystko na kartce. Od nowa. Po raz dziesiąty, żeby niczego nie przeoczyć. Żeby stanąć na wysokości zadania. Nie zauważam coraz bardziej zdziwionego i zdenerwowanego moim zachowaniem męża. Będę idealną mamą. Choćbym miała się zaharować, będę.

Samobiczuję się, gdy tylko zrobię coś źle. Krytykuję w myślach wszystko to, co robię. Rzucam poradnikami. Odcinam się od świata. Nienawidzę gości przychodzących zobaczyć moją córkę. Nie znoszę swojego odbicia w lustrze. I tego wiszącego brzucha. Gdzie się podziała ta zadbana kobieta?

I ryczę. Nadal ciągle ryczę…

 

Baby blues dotyka 50-80 procent kobiet po porodzie (trwa od 2 do 4 tygodni) i wciąż jest tematem tabu. Koniec ciąży jest zazwyczaj dla kobiety dużym obciążeniem, zarówno fizycznym jak i psychicznym. Poród, często ciężki, nie pomaga w dobrym starcie. A zaraz po nim trzeba przecież zmobilizować wszystkie swoje siły, by zająć się dzieckiem. Małą osóbką, która wypełnia nam teraz sto procent czasu. Wszystkie obowiązki są dla nas nowe i trzeba się ich zwyczajnie nauczyć. Dołóżmy do tego chęć bycia idealną mamą oraz prawdziwą huśtawkę hormonalną, która potrzebuje czasu, by się unormować i mamy gotowy baby blues.

Zakłada się, że młoda mama powinna czuć się spełniona w macierzyństwie, tryskać energią i w pełni oddać się dziecku. Tymczasem statystyki są nieugięte. Większość z nas po porodzie… ryczy. Skończmy udawać, że wszystkie zakładamy różowe okulary. Czasem nasza psychika po prostu nie radzi sobie z hormonami. Nie wstydźmy się o tym rozmawiać!

Dziś patrzę na trzy dziecięce łóżka. Na troje śpiących dzieci. Jestem nieperfekcyjną mamą. Nie udało mi się karmić piersią tak długo jakbym chciała. Popełniam kolejne błędy. Nadal jestem zmęczona. Ale już dawno minęło poczucie pustki. Dziś jestem szczęśliwa.

Bo każdy baby blues mija. I dopiero wtedy zaczyna się twoje prawdziwe macierzyństwo.